Tekst i zdjęcia: Ewa Kowalczyk
Spełniłam marzenie. Jedno z tych, które na początku wydają się nieosiągalne. Mieszkam w Wietnamie. Nie, zaraz, to nie to było marzeniem, cofam to, co powiedziałam. Marzeniem było móc powiedzieć: „Mieszkam w Wietnamie“. I oto jestem! Każdego poranka budzę się do hałasu motorów i ulicznych garkuchni, nawoływań obwoźnych sprzedawców chleba i dziesiątek innych, niezidentyfikowanych hałasów. Każdego poranka wychodzę na już rozgrzaną ulicę po bułki na śniadanie, po świeże tofu, świeże mango, świeżą warstwę spalin na ubraniu…
Każdego wieczora otwieram okno do cichnącego, ale jeszcze nie zasypiającego świata, gdzie, tuż za rogiem, nocny bazar oferuje grillowane mięso, sok z awokado, nie do końca zidentyfikowane wnętrzności wszelkich zwierząt w zupie, pośledniej jakości plastikowe buty i koszulki z nadrukami w fatalnej angielszczyźnie.
[betteroffer]
TO TYLKO FRAGMENT ARTYKUŁU.
ABY WYKUPIĆ DOSTĘP DO CAŁOŚCI, KLIKNIJ W PRZYCISK KUP TERAZ.
[/betteroffer]
[betterpay amount=”1.00″ button=”http://www.strefanieruchomosci.info/wp-content/uploads/2019/01/kup-teraz.png” validity=”0″ validity_unit=”d” ids=””]
Kiedy wieczorem wracam na moją, tymczasowo udomowioną ulicę, zakochuję się w niej raz za razem, bez końca. Zapach świeżej mięty miesza się z zapachem świeżej krwi od rzeźnika, góry śmieci, narosłe w ciągu dnia, są właśnie zgarniane do kontenerów, na chodnikach nocne restauracje serwują ryż, „nudle“ i ogromne ilości piwa okolicznym młodym, którzy po długim dniu wyszli posiedzieć ze znajomymi, opowiadać żarty, palić papierosy, śpiewać i jeść smażone na głębokim oleju kurze łapki.
Krajobraz mojej ulicy zmienia się, jak zmieniają się godziny na zegarze i cień na ścianie – nieustająco, ale według stałego dziennego rytmu. Przechadzam się nią o różnych porach – pieczołowicie unikając potrącenia przez skuter i wdeptywania w podejrzanego pochodzenia kałuże – i patrzę. I za każdym razem znajduję coś nowego – sklep, zakątek, elewację, na którą dotychczas nie zwróciłam uwagi… Tych kilkaset metrów ulicy zdaje się mieć nieskończoną ilość „atrakcji“. Oto niektóre z nich.
Nasz Pan z bułkami. Jest codziennie – rano i wieczorem. Siedzi z poważną miną na taborecie u zbiegu ulic, w taktycznie wybranym punkcie. Przed nim wieki kosz z trawy, pełen małych bagietek. Bagietki niezbyt może smaczne, trochę nazbyt „puste“ i ciągliwe po kilku godzinach, ale to tylko kilka kroków od domu, a pan na stałe wpisany do harmonogramu dnia… Spogląda zawsze poważnie, ale z aprobatą i uczciwie wybiera dobre bułki. Kiedy bułki w koszu się kończą, Pan z bułkami, już bez bułek, siedzi jeszcze czas jakiś na swoim taborecie i pije kawę z lodem, rozprawiając ze znajomymi o zawsze poważnych i porywających sprawach. Potem znika na większość dnia i wraca wieczorem. Nowa dostawa świeżych bagietek około dwudziestej!
W drodze po poranne bagietki (około sto zaspanych metrów) mijam: uliczny zakład fryzjerski i czyszczenia uszu, ulicznego mechanika motorowego, ulicznego szewca, dwie jadłodajnie uliczne, kawiarnię, stoisko z właśnie ugotowaną zupą (uliczne) i wyciskaczy soków z owoców wszelkich. Mechanik, szewc i fryzjer dzielą między sobą około dziesięć metrów wąskiego chodnika i – nie da się wykluczyć – że również narzędzia.
Bywa, że bagietka to nie wszystko – wtedy poranny spacer się wydłuża. Za rogiem na kolejnych stu metrach ulicy ilość stoisk i usług jest nie do wymienienia, ale odwiedzam tylko kilka – na początek zakład produkcji tofu i innych sojowych smakołyków. Mleko sojowe tak świeże, że jeszcze gorące, tofu zresztą też. Nieopodal młode dziewczyny, na zmianę z mamą, sprzedają makarony ryżowe wszelkich kształtów i do różnorakich zastosowań. Żeby do nich podejść, muszę ominąć kałużę krwi – świeże mięso kroi się i mieli na tym samym chodniku. Zaraz obok krawcowa, która za grosze poprawia i naprawia. Kilka pań z owocami i warzywami. Świeże ryby i owoce morza wypływają (sic!) na chodnik. Obok wegetariańska garkuchnia, otwarta tylko czasem, apteka i sklep ze złotem. Przeszłam właśnie 50 metrów… Gorąco. Idę ulicą, bo chodnik zajęty handlem i motorami. Mijam kolejną garkuchnię i zakład produkcji niemal spożywczego lodu. Szkoła podstawowa. Kilka innych pań z owocami. Świeże kokosy, świeża woda kokosowa, świeżo wyprodukowane wiórki kokosowe. Tu zaczyna się zupełnie inna historia – ryneczek. Zawracam, przeciskając się między motorami. O dobrodziejstwach ryneczku innym razem.
Za kilka godzin ulica ucichnie, narożną garkuchnię zastąpi kawa, upał przegoni tłum. Mechanik motorowy, szewc i fryzjer posiedzą jeszcze trochę, jeśli nie złapią klienta, pograją w karty. W porze deszczowej, pod wieczór ulice zmyje deszcz. W tym deszczu, często niepostrzeżenie, zajdzie słońce – sygnał do nocnej aktywności. Ulica ożyje hałasem ponownie – plastikowe stoliki wcześniej niewidzialnej restauracji wysypią się na chodnik, garnki zupy zostaną zastąpione grillowanym mięsem… Nie ma już tofu, nie ma krawcowej, tylko rzeźnik nadal zalewa krwią ulice. Za rogiem grupa kobiet pakuje do jednorazowych pojemników setki smażonych kurzych nóg, tuż obok wielkie worki kiełków sojowych leżą na ziemi, przekładane z miejsca na miejsce – nadal nie wiem po co, skutery nadal próbują mnie rozjechać.
Całe bogactwo wietnamskiego życia mieści się na tych kilkuset metrach od mojej bramy. Chciałam Wietnamu i naprawdę mam Wietnam. Nadal wpasowuję się w ten krajobraz, powoli zdobywając kolejne uśmiechy i skinienia akceptacji, choć jeszcze nie przyjęcia do grupy. Krok po kroku uczę się kodu, wiele jeszcze jednak zakupów przede mną, zanim spojrzą na mnie i powiedzą – ona tu mieszka.
Ewa Kowalczyk
Fotograf, podróżniczka, obywatelka świata. Porzuciła pracę dla poznawania świata. Obecnie mieszka w Azji i zgłębia wierzenia i kulturę Wietnamu.
[/betterpay]