Odważna dama nie będzie płakać sama

Redakcja: Aleksandra Zalewska-Stankiewicz
Rozmawiała: Aneta Nagler

Natalia Jaworska, urodzona w Ukrainie, ponad trzy lata temu rozpoczęła życie w Polsce. Jej siła charakteru i determinacja doprowadziły ją do tego, że w pandemii otworzyła firmę wykończeniowo-remontową. Kiedy w ubiegłym roku odbierała nagrodę Businesswoman Awards, powiedziała: „To dopiero początek, wszystkie trudne rzeczy już za nami, a fajny czas dopiero się zaczyna”. Ale potem przyszła wojna. Natalia znów przeorganizowała swoje życie, aby pomagać swoim rodakom, o czym opowiedziała Anecie Nagler.

Aneta Nagler: Zajmujesz się ciężkim kawałkiem chleba w nieruchomościach, bo zarządzasz ekipami budowlanymi i remontowymi. Jak do tego doszło? I jak wygląda takie zarządzanie z perspektywy kobiety?

Natalia Jaworska: Kiedy 3,5 roku temu przyjechałam do Polski, zaczynałam od sprzątania. Pracowałam w hotelach, byłam również zatrudniana do czyszczenia mieszkań po remontach. I gdy tak chodzi- łam od lokalu do lokalu, to zrozumiałam, że metamorfozy mieszkań są niezwykle inspirujące. Pozwalają stworzyć zupełnie nowe miejsce, inaczej wyglądające, mające inny kolor, światło, ustawienia. Zaczęłam zastanawiać się nad tym, czy i ja mogłabym zająć się tą dziedziną biznesowo. Zwłaszcza że jestem obdarzona zmysłem artystycznym. Miałam też dostęp do ekip remontowych. Poza tym stwierdziłam, że z zarządzeniem poradzę sobie lepiej niż mężczyzna. Chodzi o sposób patrzenia na pewne sprawy. Na przykład dla mężczyzny ważny jest wymiar sza+i, ale nie zastanawia się nad kwestiami wizualnymi – jak ona będzie wyglądała względem całości, czy będzie się dobrze komponować z innymi meblami. A ja na to patrzę inaczej.

A.N.: I założyłaś własną firmę wykończeniowo-remontową. Ilu miałaś pracowników?

N.J.: Firmę założyłam w kwietniu ubiegłego roku. Podjęłam współpracę z kilkoma osobami z Ukrainy. Na początku największą trudność sprawiała mi terminologia budowlana. Po rosyjsku albo po ukraińsku mogłam wytłumaczyć, czego potrzebujemy, czym się zajmujemy, ale trudniej było to zrobić w języku polskim.

A.N.: Jak dziś wygląda Twoja działalność?

N.J.: Obsługuję zarówno inwestorów, którzy chcą kupić mieszkanie pod flipa, jak i wspólnoty oraz spółdzielnie. Prowadzimy remonty klatek schodowych, wjazdów do garażu. Wciąż szukam dla nas kolejnych zleceń, dlatego biorę udział w przetargach w spółdzielniach mieszkaniowych. Lubię to uczucie, kiedy członkowie wspólnot mieszkaniowych doceniają nasze starania, chwalą np. kolor płytek. To dla mnie ważne, że nasza praca jest pożyteczna i daje ludziom radość. Moi inwestorzy są zarówno z Polski, jak i z Ukrainy.

A.N.: A na jakie trudności najczęściej natrafiasz w swojej pracy?

N.J.: Denerwuję się, gdy mimo starań i włożonego wysiłku ludzie nie doceniają naszej pracy. Podam przykład. Często na klatkach schodowych pracownicy ustawiają rusztowania i w pewnym momencie wychodzą po materiały. Wtedy zdarza się, że ktoś z lokatorów przenosi rusztowanie czy drabinę na inną ścianę. Wówczas ekipa musi wszystko ustawić raz jeszcze. To nie są jednostkowe przypadki, czasem ta sama sytuacja powtarza się kilka razy, jakby ktoś utrudniał pracę specjalnie.

A.N.: Pandemia nie zatrzymała rynku nieruchomości. Zauważyłaś istotne zmiany z perspektywy swojej działalności?

N.J.: Mieliśmy dużo więcej zamówień na remonty, ponieważ ludzie kupowali mieszkania od deweloperów. Było to spowodowane tym, że Ukraińcy brali kredyty hipoteczne i osiedlali się w Polsce. Sądzę, że ze względu na obecną sytuację takich zleceń będzie więcej. Bardzo lubię zlecenia na rynku pierwotnym. Możemy wtedy przewidzieć efekt końcowy, jasno ustalić zasady współpracy ze zleceniodawcami. Na rynku wtórnym czasem zdarzają się przykre niespodzianki. Bywa, że trzeba zlikwidować stare rury czy piony.

A.N.: Zaczynałaś w pandemii. Nie bałaś się, że może być ciężko?

N.J.: Wystartowałam, bo na sto procent wiedziałam, że mi się powiedzie. Taki mam charakter. Nigdy się nie poddaję. A jeśli zdarzają się trudności, wówczas pracuję jeszcze więcej. Nie boję się trudnych zleceń. Podjęłam się pracy w spółdzielni mieszkaniowej w zakresie oczyszczania klatek schodowych. Reakcje ludzi były niesamowite. Dziękowali za to, że po 30 latach w końcu ktoś posprzątał ich klatkę schodową. Kiedy pracowałam w tych blokach, poznałam wiele osób, z którymi do dziś utrzymuję kontakty. Proponowałam im wykonanie drobnych remontów, przeróbek. A potem zaczęły się pierwsze flipy.

A.N.: W zeszłym roku otrzymałaś nagrodę Businesswoman Awards 2021. Czy ma ona dla Ciebie specjalne znaczenie, czy po prostu sprawia Ci radość, że spełniasz się jako kobieta sukcesu?

N.J.: Ta nagroda jest potwierdzeniem, że wybrałam właściwą drogę. Cieszę się, że inni to dostrzegają i doceniają. Po otrzymaniu statuetki odebrałam mnóstwo telefonów z gratulacjami. Pojawiały się takie głosy, że gdyby mnie nagrodzili Ukraińcy, to byłoby to miłe, a jednak zwyczajne. Ale mnie odznaczyli Polacy, co jest ogromnym sukcesem. Bardzo się z tego cieszę.

A.N.: Dla mnie jesteś silną, zaradną kobietą, z pięknym sercem. Pomagasz swoim rodakom. Działasz bardzo aktywnie, wspierasz swoją ojczyznę. Organizujesz busy, które przewożą ludzi. Powiedz, jak można do ciebie dołączyć.

N.J.: Wszelkie aktualne informacje na ten temat publikuję na Facebooku. Piszę tam, co jest najbardziej potrzebne.

A.N.: A czy według Ciebie Polacy zdają test na solidarność dla Ukrainy?

N.J.: Tak, ja nigdy nie spotkałam nieżyczliwych Polaków. W żadnej swojej pracy nie miałam do czynienia ze złymi ludźmi. Ludzie z Ukrainy, którzy przyjeżdżają do Polski, nie kryją wzruszenia. Kiedy czują ciepło płynące od Polaków, nie mogą powstrzymać łez. To jest dla mnie niesamowite, że ludzie z Polski potrafią tak bezinteresownie pomagać. Zresztą ja też tak działam. Udzielam pomocy każdemu, kto się do mnie zgłosi. Staram się łączyć ludzi. Na przykład Agnieszka z Krakowa postanowiła udostępnić swoje 3-pokojowe mieszkanie ukraińskiej rodzinie. Potrzebowałam 2 dni, aby znaleźć odpowiednie osoby. Ostatecznie zamieszkały tam 3 kobiety i 4 dzieci. Mój syn mieszka w Krakowie i obiecał, że będzie im pomagał w organizacji codziennego życia.

A.N.: A co sądzisz o dezinformacji ze strony rosyjskich mediów?

N.J.: Mamy w Rosji rodzinę – siostrę, brata, wujka. I ci ludzie, którzy mieszkają w Rosji, w ogóle nie rozumieją, co się u nas dzieje. U nich jest inna cywilizacja, a media podają kłamliwe informacje. Z ust mojej rosyjskiej rodziny słyszę: „To wszystko jest nieprawda. Wasi wojskowi przebierają się za naszych żołnierzy”. Tymczasem Rosjanie teraz przyjeżdżają samochodami do Ukrainy, wywieszają białe flagi, oznaczające, że nie będą strzelać do ludzi. Więc nasi Ukraińcy ich przyjmują, a oni strzelają.

A.N.: Na samym początku zorganizowałaś współpracę z merem, czyli z prezydentem swojej miejscowości, odbierałaś mieszkańców i przewoziłaś ich do Polski.

N.J.: Tak. Na początku było 16 osób. Potem 32, następnie dwa razy po 50. A potem 100 i coraz więcej. Teraz 250 osób. Samochody oraz busy wciąż kursowały i zabierały kolejne osoby.

A.N.: Gdzie te osoby rozlokowałaś?

N.J.: Na przykład na granicy. Tam jest dużo ośrodków, które pomagają. Prężnie działają też wolontariusze, rozwożą ludzi po całej Polsce. Bardzo pomógł mi Jarosław Figat – dyrektor hotelu Ibis Warszawa Ostrobramska, w którym udało się ulokować mamy z dziećmi.

A.N.: Była też pomoc pojedynczych osób.

N.J.: Tak. Tatiana Pałucka przyjęła dziewczynę z dwójką malutkich dzieci. Brat jej męża odebrał 17-letniego chłopaka, który nie ma nikogo oprócz mamy, a jego mama – lekarka – przebywa w Ukrainie. No i wyobraź sobie: chłopak (17 lat), który płacze, tęskni, nie rozumie języka polskiego. W pierwszych dobach pomagałyśmy mu we trzy – ja, Tania i ta koleżanka. Wszyscy go uspokajali. Ale bardzo trudno było mu opanować silne emocje.

Na początku wojny odbierałam ludzi z granicy i zostawiałam ich w punktach pomocy społecznej. Taki punkt funkcjonował na przykład w Akademii Koźmińskiego. Teraz takich miejsc jest o wiele więcej – są dworce, arena, Torwar. Wzrosła też liczba osób udzielających pomocy.

A.N.: Organizujesz przewożenie i zakwaterowanie. Czy uruchamiasz jeszcze jakieś inne wsparcie?

N.J.: Działam mocno dla ludzi z mojego rodzinnego miasta – umawiam ich przyjazd na konkretny dzień. Tam wszyscy się organizują i przyjeżdżają na granicę, a ja o wyznaczonej godzinie jadę z kierowcą, odbieram dzieci i całe rodziny. Staram się też przekazywać mieszkańcom Ukrainy, jak wygląda sytuacja w Polsce. Przesyłam im zdjęcia i wiadomości, w których tłumaczę, co się u nas dzieje. Chodzi o to, aby nie bali się tutaj przyjeżdżać. Poza tym, jeśli na granicy wolontariusze proponują uchodźcom autobus do Francji czy Szwecji lub innych krajów, to proszę, aby Ukraińcy również do nich wsiadali. Trzeba jechać tam, gdzie od razu jest miejsce do życia, niekoniecznie do Warszawy, Opola czy Gdańska. Spośród 250 osób, które przyjechały za moim pośrednictwem, tylko 5 mogło sobie pozwolić na wynajęcie hotelu. Bo ludzie naprawdę przechodzili przez granicę bez paszportów, bez aktów urodzenia. Gdy pojawiała się szansa na wyjazd z Ukrainy, zabierali dzieci, ewentualnie rzeczy, które mieli pod ręką, i wyjeżdżali. Dopiero w autobusie uświadamiali sobie, że nie mają ani dokumentów, ani środków do życia. To jest bardzo trudne. Staram się jednak pomagać moim rodakom, jak mogę. I dziękuję Polakom za ich otwarte serca i pomoc dla Ukrainy.