Peruwiańska fiesta TANIEC, PIWO I DESZCZ – Strefa Nieruchomości

Tekst i zdjęcia: Ewa Kowalczyk

Zupełny przypadek sprawił, że tego dnia, w połowie lutego, znalazłam się w miejscu, które od wielu wieków jest doskonale znane mieszkańcom Peru, a które niełatwo odnaleźć na zwykłej mapie. Zaledwie dziesięć kilometrów od przeuroczego miasteczka Ollantaytambo w południowym Peru, w prowincji Urubamba, na dawnych ziemiach Inków leży jedna z setek podobnych dolin – Markaqocha.

[betteroffer]

TO TYLKO FRAGMENT ARTYKUŁU.
ABY WYKUPIĆ DOSTĘP DO CAŁOŚCI, KLIKNIJ W PRZYCISK KUP TERAZ.

[/betteroffer]

[betterpay amount=”1.00″ button=”http://www.strefanieruchomosci.info/wp-content/uploads/2019/01/kup-teraz.png” validity=”0″ validity_unit=”d” ids=””]

FIESTA DE LOS COMPADRES 

Nie wyróżnia się ona przesadnie urodą czy urodzajem, nie wydarzył się też tutaj żaden cud, ani nie odbyła ważna bitwa. Ma jednak wielkie znaczenie dla tradycji Peru. Trzeba mieć pecha, takiego jak ja, i nie dostać biletów na autobus w inne miejsce, żeby przez przypadek dowiedzieć się o tak bardzo nieturystycznej, wspaniałej imprezie, jaką jest Fiesta de los Compadres. Żeby dojechać do Marqakocha, trzeba wraz z mieszkańcami Ollantaytambo stać przy ulicy i czekać, aż podjedzie i tak już przeładowany, trzęsący się bus, który zabierze kolorowe towarzystwo do miejsca, które de facto nie ma nazwy, a już na pewno adresu.

OGORZAŁE TWARZE KONTRA SZEROKIE NOSY

Cała okolica to góry i doliny, przecinane czystymi jak kryształ rzeczkami i gęsto usiane inkaskimi ruinami z czasów sprzed hiszpańskich podbojów. Handlowcy z południa, znad jeziora Titicaca, wędrowali na północ, by w półdrogi spotkać się z handlarzami z północnych lasów deszczowych. Jedni mieli ostre rysy i ogorzałe od wiatru twarze, drudzy szerokie nozdrza i wyostrzony życiem w dżungli wzrok. Jedni przywozili suszone ryby i wełnę, inni zioła lecznicze, pozyskiwane w tropikach. Inni wieźli sól, inni kości tygrysów…

Na mniejszą skalę podobna wymiana odbywa nadal między mieszkańcami górskich wiosek i miasteczek w dolinach. Towary są wymieniane, usługi świadczone a umowy przyjaźnie zawierane. Wszyscy wiedzą, że bez tych przyjaźni i długodystansowych wędrówek kupców życie byłoby niepełne, jeśli w ogóle możliwe. Dlatego raz do roku, na rozpoczęcie karnawału, niepozorna dolinka rzeki Patacancha, tam gdzie schodzą się ścieżki z wielu okolicznych wsi, wypełnia się śpiewem i tańcem, uzupełnianymi dużą ilością gotowanego na miejscu jedzenia i jeszcze większą ilością… butelkowego piwa.

SPOTKANIE PRZYJACIÓŁ

Fiesta de los Compadres w tłumaczeniu z języka keczua to po prostu zabawa ludowa. Ale compadres to też przyjaciele (z hiszpańskiego) i właśnie o przyjaźń, pobratymstwo i wzajemne wsparcie tu chodzi. Przez trzy dni cała okolica świętuje fakt, że przez ostatni rok mieszkańcy byli dla siebie wzajemnie pomocą. Przez trzy dni dzieci, młodzież, dorośli i starcy noszą tradycyjne ubrania, tańczą i ucztują bez ograniczeń. Z tego, co widziałam, wnioskuję, że wówczas odbywa się tu również dość intensywne poszukiwanie przyszłych żon i mężów, nastroje i ubiory są więc tym bardziej odświętne.

Każda wieś „wystawia” swoich przedstawicieli, którzy prezentują kilka tradycyjnych tańców, wnikliwie obserwowanych i ochoczo oklaskiwanych przez publiczność. Niektóre tańce, tak jak Kapac Qolla, opowiadają historie kupców wędrujących z towarami przez kraj, inne, jak Wallata, imitują zachowania ptaków, jeszcze inne opowiadają o pracy na polu lub rolach społecznych. Każdy taniec to inny strój i zestaw akcesoriów, ale najważniejsze są maski, będące bardzo istotnym elementem peruwiańskiego folkloru – kolorowe, ręcznie robione, często na drutach.

JAK OKIEM SIĘGNĄĆ – JEDZENIE

Wszędzie wokół jedzenie. Na straganach i na polowych kuchniach. W powietrzu unosi się nie tylko odświętny nastrój, ale i zapachy – tu zupa rybna, tam kukurydza i ceviche*, gdzie indziej świeżutkie pączki. Pieczone na węglu mięsa, ryby i kiełbaski, dalej wata cukrowa i placuszki z zupełnie nieznanych mi warzyw. Przechadzam się między straganami i z całej siły unikam ataku pianą wodną. To lokalny zwyczaj karnawałowy, praktykowany przez wszystkie grupy wiekowe – pryskanie na innych pianą w aerozolu. Można ją kupić praktycznie wszędzie. To trochę jak śmigus-dyngus – wolno zaatakować każdego, ale widzę, że tendencja jest dość wyraźna – chłopaki ganiają co ładniejsze dziewczyny, a tym nigdy nie udaje się uciec…

Zaglądam za róg budynku i znajduję zakątek, w którym młodzi mężczyźni grają na różnych instrumentach, głównie fujarkach, i pieką w żarze ziemniaki. Podchodzę i – jak zawsze – zostaję powitana ciepło i z zainteresowaniem. Gawędzimy o feście i jak pięknie jest w Peru. Jemy gorące ziemniaki, które w niczym nie przypominają tych polskich. Z rąk do rąk krążą kubeczki z czymś, co nazwałabym lokalnym bimbrem. 

RADOŚĆ ŻYCIA

Czerwone poliki, wspaniałe włosy, ubłocone stopy i bardzo wiele uśmiechów – to przeważa w ludzkim krajobrazie. Młody chłopak w dżinsach i modnej katanie porywa do tańca starszą panią w tradycyjnym stroju, wykorzystując chwilową przerwę muzyków w piciu. Dwie staruszki opowiadają sobie różnorakie historie… zaśmiewając się w głos i popijając piwo. Dwóch starszych panów rozmawia z przechodniami… zaśmiewając się w głos i popijając piwo. Mama karmi pucołowate dziecko, młode dziewczyny strzelają oczami, chłopaki zbijają się w grupki… zaśmiewając się w głos i popijając piwo.

Po południu udział w imprezie postanowił wziąć deszcz. Chyba bawił się dobrze, pewnie też z powodu piwa, bo z czasem lunął z oberwanej chmury i ani myślał nas opuścić. Lało i lało, a błoto pod stopami zyskiwało coraz to nowe stadia płynności. Zrobiło się zimno – Markaqocha leży w końcu na niemal 3500 m n.p.m. Tłum lekko się przerzedził, choć ulewa nie na wszystkich robiła wrażenie. Sprzedawcy kolorowych peleryn wyrastali nagle, jak spod ziemi, konkurując z busami i motorikszami oferującymi powrót do Ollantaytambo. I choć impreza trwała nadal, znów wsiadłam do zatłoczonego, trzęsącego się busika i odjechałam, dziękując losowi za brak biletów na inny autobus. Nie muszę chyba dodawać, że przestało padać po 10 minutach…

Ewa Kowalczyk

Fotograf, podróżniczka, obywatelka świata. Obecnie mieszka w Azji i zgłębia wierzenia oraz kulturę Wietnamu.

[/betterpay]