Przystanek wypoczynek – Strefa Nieruchomości

Gabriela Bajorek

Może się wydawać, że świat znów przyśpieszył i na nowo pędzimy, chcąc nadrobić popandemiczne zaległości. Dodatkowo przez ostatnie półtora roku przyzwyczailiśmy się do tego, że jesteśmy online niemal 24 h/7. Zacierają się więc granice pomiędzy życiem zawodowym a prywatnym, pomiędzy czasem przeznaczonym na pracę i na odpoczynek. Czy to oznacza, że nie umiemy już efektywnie wypocząć? Bez spiny i chilloutu.

Badania wskazują, że Polacy nie potrafią być offline nawet przez chwilę i tylko nieliczni spędzają wakacje bez telefonu czy laptopa. Ponad połowie z nas zdarza się pracować podczas urlopu i mimo, że większość deklaruje, że nie będzie tego robić, każdego dnia sprawdzamy pocztę firmową i co chwilę zerkamy w ekran telefonu. Jedno jest pewne – jeśli nie pozwolimy sobie na prawdziwy odpoczynek, nie „dojedziemy” za daleko. Dla tych, którzy dopiero szykują się do wakacyjnego odpoczynku, zamieściłam kilka wskazówek.

[/betteroffer]

[betterpay amount=”1.00″ button=”http://www.strefanieruchomosci.info/wp-content/uploads/2019/01/kup-teraz.png” validity=”0″ validity_unit=”d” ids=””]

Miejsce i sposób odpoczynku

Najpierw przemyśl, czego tak naprawdę potrzebujesz. Zastanów się, jakiego typu wakacje zapewnią ci najlepszy wypoczynek. Przez lata, moim oczywistym wyborem był urlop spędzany aktywnie. Miejsca, gdzie będę zwiedzać, doświadczać i próbować nowych rzeczy. Nawet podczas wakacji zorganizowanych przez biuro podróży, wynajmowaliśmy samochód, by zobaczyć to, co kryje się „poza trasą”. Tymczasem życie zweryfikowało moje oczekiwania i zrozumiałam, że każdorazowo przed wyjazdem powinniśmy sprawdzać, czy nasze preferencje co do spędzania wolnego czasu są nadal aktualne. I tak w tym roku najlepszym dla mnie sposobem na odpoczynek okazały się wakacje typu „all inclusive”, ze zorganizowanymi zajęciami dla dzieci. Dzięki temu każdego dnia mogłam wygospodarować chwilę tylko dla siebie, aby realnie odpocząć. Zadaj więc sobie zatem pytanie: czego potrzebuję? Co zapewni Ci właściwy odpoczynek? Zweryfikuj także swoje oczekiwania co do miejsca, w które zamierzasz się udać. Czasem nieoczekiwany zwrot akcji i spędzenie urlopu zupełnie gdzie indziej niż dotychczas może na tyle pochłonąć Twoją uwagę, że totalnie oderwiesz się od rzeczywistości… a przecież właśnie o to chodzi. Pamiętaj również, by wybrać takie wakacje, które nie zrujnują Twojego budżetu. Wbrew zasadzie „postaw się a zastaw się” przemyśl sprawę, by na urlopie nie głowić się nad tym, jak „odrobić” nasz budżet, który właśnie został nadszarpnięty.

Przygotowanie

Od czego zacząć, by zapewnić sobie święty spokój? Co faktycznie może zawalić się podczas naszej nieobecności i czy naprawdę jesteśmy niezastąpieni? Najpierw należy sprawdzić, jak wygląda nasz kalendarz w trakcie urlopu, i w miarę potrzeby „zagęścić ruchy”, by domknąć to, co się da, jeszcze przed wyjazdem. Można też niektóre zadania przesunąć lub zlecić komuś innemu. Jeśli delegujemy, warto omówić je szczegółowo z osobą, która wykona je w naszym imieniu, by uniknąć późniejszych niedomówień, telefonów i nieścisłości do wyjaśnienia po powrocie.

Jeżeli nie uda nam się „wyczyścić” naszego kalendarza w 100%, wyznaczmy krótkie bloki czasowe (np. 1h 2x w tygodniu w konkretnym terminie), kiedy będziemy dostępni pod mailem lub telefonem. Miej na uwadze jednak to, by nie być cały czas na tzw. stand by, bo dla naszego umysłu to żaden odpoczynek.

Co po powrocie?

Zdecydowanie polecam, aby dać sobie jeszcze 1-2 dni, zanim wrócimy do pracy na pełnych obrotach. To czas na odpoczynek po podróży, rozpakowanie walizek i powrót do rzeczywistości. To również czas dla tych „bardziej zapracowanych”, kiedy można zapoznać się z sytuacją w pracy, telefonując np. do współpracowników. Ważne jednak, by nie zatracać się w skrzynce odbiorczej. Na to jeszcze przyjdzie czas. Proponuję też, aby pierwszego dnia w pracy zrobić listę zadań i nadać im priorytety. Nie próbujmy już od razu załatwiać wszystkiego. Zacznijmy od rzeczy najważniejszych, by nie doprowadzić się do pourlopowej frustracji. Skrzynkę e-mailową czytajmy od końca, by nie okazało się, że sprawy, którymi zajmiemy się „za kolejnością” zostały już załatwione. Nie spędzajmy też pierwszego dnia w biurze, przebywając w nim od rana do wieczora. Niech pierwszy dzień będzie przeznaczony na załatwienie najważniejszych spraw, ale nie wszystkiego naraz! I absolutnie nie wpadaj w wyrzuty sumienia, że ktoś miał więcej obowiązków podczas Twojej nieobecności. Inni też skorzystają ze swojego urlopu, kiedy (być może) Ty będziesz ich zastępować. Pamiętaj, że jakość odpoczynku ma ogromny wpływ na naszą efektywność. Wybierz więc sposób i miejsce, które pozwolą, by Twój umysł naprawdę odpoczął. Jeśli jednak nie widzisz szansy na powodzenie takiego planu, pamiętaj, że są jeszcze miejsca, gdzie nie ma zasięgu.

Gabriela Bajorek – zawodowo od ponad 11 lat zajmuje się optymalizacją procesów w różnych obszarach zarządzania przedsiębiorstwem, od 7 lat zajmująca stanowiska kierownicze. Uwielbia rozwijać ludzi, motywować i prowadzić ku realizacji ich celów oraz planów życiowych.

[/betterpay]

Być kobietą… sukcesu i nie dać się zwariować! – Strefa Nieruchomości

Aneta Nagler, Wioletta Odalska

Czy my kobiety jesteśmy jakieś inne? A może to świat oszalał? Wciąż od siebie bardzo dużo wymagamy i cały czas staramy się „coś komuś udowodnić”. Tylko czy to nas nie spala i nie hamuje w rozwoju? Na te pytania odpowiadała Dorota Jagodzińska, która jest Life & business Coachem. Na co dzień z pasją wspiera innych w dążeniu do realizacji ich własnych celów życiowych i zawodowych. Jednocześnie jest też inwestorką na rynku nieruchomości, a przez ostatni rok przeprowadziła 20 inwestycji mieszkaniowych (flipów).

My, kobiety jesteśmy inne… I może na tym powinnyśmy budować naszą siłę?

[/betteroffer]

[betterpay amount=”1.00″ button=”http://www.strefanieruchomosci.info/wp-content/uploads/2019/01/kup-teraz.png” validity=”0″ validity_unit=”d” ids=””]

Dorota Jagodzińska: Och, jak ja nie lubię podkreślać tej „inności”. I zawsze wtedy dodaję, że to mężczyźni są inni od kobiet, a nie kobiety od mężczyzn. A tak poważnie – w swojej pracy coacha staram się uciekać od stereotypów. Oczywiste jest, że kobiety i mężczyźni różnią się od siebie w wielu obszarach – na poziomie wyglądu, fizjologii, siły fizycznej czy chociażby emocjonalności. Jednak to, czy będziemy w życiu silni psychicznie, wytrwali oraz czy odniesiemy sukces, na szczęście nie zależy od płci. Na nasze życie – kobiet i mężczyzn – bardzo duży wpływ ma środowisko, wychowanie, narzucane role społeczne. Od małego dziecka jesteśmy w jakiś sposób kształtowani, chłoniemy wszystko od rodziców, kolegów ze szkoły, nauczycieli, idoli z książek czy gier. Kreuje się nasz światopogląd, a co za tym idzie, nasze przekonania. Jeśli uwierzymy, że jesteśmy inne od mężczyzn, czyli gorsze i słabsze, to tak właśnie będzie, a wszystko, co będziemy robić w życiu, i jakie decyzje podejmować, będzie tego potwierdzeniem. A jeśli uwierzymy, że jesteśmy inne od mężczyzn, czyli wytrwalsze, cierpliwsze, z lepszą intuicją i empatią – to również tak będzie. Na pewno znacie takie powiedzenie: Jeśli wierzysz, że się uda, to masz rację, a jeśli wierzysz, że się nie uda, to też masz rację. Chodzi o to, że w osiągnięciu sukcesu czy w realizacji celów życiowych najważniejsze jest nasze nastawienie i sposób myślenia. I dlatego właśnie nie jest istotne podkreślanie różnic między kobietami czy mężczyznami. W ostatecznym rozrachunku tak naprawdę nie mają one znaczenia w dążeniu do obranych celów. Istotne jest to, co mamy w naszej głowie i czy jesteśmy gotowi na zmiany, na ciężką pracę, na wychodzenie ze strefy komfortu i radzenie sobie z przeciwnościami.

Czy jednak my kobiety, mimo wszystko nie za mało walczymy o siebie? Siedzimy cicho w kącie i często nie precyzujemy naszych oczekiwań.

Dorota: Niestety… Z przykrością stwierdzam, że tak jest. Różnice kulturowe i role społeczne, jakie są nam przypisywane od urodzenia, bardzo często determinują nasze zachowanie. To się oczywiście zmienia na przestrzeni lat, nie tylko dlatego, że kobiety stają się coraz bardziej świadome swojej wartości, ale też dlatego, że mężczyźni w obecnych czasach nie muszą się już wykazywać swoją siłą fizyczną czy ukrywaniem słabości. Do zarobienia na rodzinę nie jest potrzebne polowanie na zwierzynę czy walka z wrogiem, lecz spryt, umiejętność komunikacji i konsekwencja, a więc tak naprawdę wszystko to, czego my kobiety mamy pod dostatkiem.

Jedna z większych różnic między kobietą sukcesu a mężczyzną polega na języku, którym się posługują.

Dorota: Tak, a co ciekawe, to jeśli posłuchamy kobiet, które osiągnęły sukces, to zaobserwujemy, że ich sposób komunikacji wcale nie jest taki sam jak mężczyzn. Mężczyźni często się przechwalają, kobiety nie mają takiej potrzeby, a wręcz przeciwnie: chętniej doceniają pracę całego zespołu. Mężczyźni udają, że ze wszystkim świetnie sobie radzą, kobiety w tym czasie cierpliwie szukają rozwiązań. Ego mężczyzn często przeszkadza im być konsekwentnym, wolą odpuścić, niż się zbłaźnić. My kobiety często przełkniemy gorzką porażkę i zaczniemy wszystko od nowa.

Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana, jak jest z tym ryzykiem u kobiet?

Dorota: Świetne powiedzenie! Na szczęście mam nadzieję, że nie skłoni ono ani mnie, ani innych kobiet do większego ryzyka w biznesie. Może jedynie do częstszego picia szampana, aby uczcić sukcesy. Rzeczywiście, kobiety są mniej skłonne do podejmowania ryzyka, co wbrew pozorom jest naszą ogromną siłą. Bo czy w biznesie liczy się ryzyko? Powiedziałabym, że liczy się odwaga, umiejętność obserwacji i szybkość w podejmowaniu decyzji w oparciu o konkretne
dane, a nie wróżenie z fusów. Szczególnie w nieruchomościach, w branży, w której pracuję na co dzień, skłonność do ryzyka nie jest dobrym doradcą. I obserwując inne kobiety w mojej branży, widzę to samo – analityczne i spokojne podejście, maksymalne skupienie i duża odporność na stres to nasze atuty. W ogóle w branży nieruchomości widzę coraz więcej zdeterminowanych i odnoszących sukcesy kobiet, co mnie bardzo cieszy. A najbardziej chyba to, że my się nie wykruszamy. Jak już zaczniemy działać, to pokonujemy te wszystkie napotkane przeciwności. Może dlatego właśnie, że mamy wszystko przemyślane i działamy rozważnie. Często ci, którzy podjęli ryzyko bez analizy, po prostu odpadli. Namawiam jednak do częstszego picia szampana właśnie , a dokładniej nagradzania się za sukcesy i zwycięstwa, nawet te drobne. Kobiety często o tym zapominają albo najzwyczajniej w świecie nie mają na to czasu. Bo zakupy, dzieci, dom… A tymczasem takie zatrzymanie się na chwilę bardzo dobrze wpływa na nasze kolejne działania i podnosi samoocenę.

To jak znaleźć równowagę pomiędzy walką o spełnienie w życiu zawodowym a balansem w życiu prywatnym? I czym właściwie ta równowaga jest?

Dorota: Myślę, że każda kobieta, zanim postawi sobie pytanie, jak znaleźć równowagę między życiem prywatnym a zawodowym, powinna odpowiedzieć sobie na pytanie, czego tak naprawdę chce od życia. Ja, jako coach, pracując ze swoimi klientami na indywidualnych spotkaniach, zawsze cały proces zmiany życiowej zaczynam od ustalenia hierarchii wartości. Niestety to, co obserwuję, to najczęściej brak znajomości samego siebie. A poznanie siebie jest podstawą w osiągnięciu sukcesu! Dlaczego? Dlatego że sukces dla każdego z nas jest czymś innym. Dla jednych będzie to praca, kariera i pieniądze, a dla innych poświęcenie się dla domu,
rodziny czy dla hobby. Jeśli nie zrozumiemy siebie, nie będziemy wiedzieli, do czego chcemy dążyć. Jeśli nie poznamy swoich pragnień, to często nasze działania będą nietrafione, nastawione na oczekiwania innych, albo na wymagania społeczne. Dopiero kiedy dokładnie będziemy wiedzieli, czego w życiu chcemy, możemy zacząć je budować świadomie. Przy świadomym działaniu równowaga przyjdzie sama, nie trzeba będzie walczyć.

Czy są jakieś cechy, które predysponują do tego, że łatwiej nam osiągnąć równowagę? Jeśli tak, to jakie?

Dorota: Kobietom jest trudniej osiągnąć równowagę. Często staramy się dążyć do perfekcji we wszystkim, co robimy. Mamy też wewnętrzny przymus udowadniania sobie i innym, że damy radę za wszelką cenę. Dodatkowo mamy dużo obowiązków po pracy, niezwiązanych z pracą. To wszystko może powodować frustrację i zmęczenie. Doba się nie rozciągnie, a często im bardziej czegoś chcemy, tym większą ponosimy porażkę. Dobra wiadomość jest taka, że aby
osiągnąć więcej, musimy robić… mniej. Dążenie do celu to nie tylko plan działania i silna wola w jego realizacji , ale też umiejętność zrezygnowania z wielu, czasem bardzo ważnych rzeczy. Trzeba przestać „musieć” i skupić się na „chcieć”.

Dorota Jagodzińska – Life & business Coach, inwestorka na rynku nieruchomości. Na co dzień z pasją wspiera innych w dążeniu do realizacji ich własnych celów życiowych i zawodowych. Jednocześnie przez ostatni rok przeprowadziła 20 inwestycji mieszkaniowych (flipów).

www.dorotajagodzinska.pl
Instagram:
@dorotajagodzinska.coaching

[/betterpay]

Z dala od zgiełku – Strefa Nieruchomości

Tekst: Kuba Midel

Tu czas się zatrzymał, a zaczęło się sielskie życie. Z nutą nostalgii wspominam każdy pobyt w Krainie Wielkich Jezior.

Kuba Midel

Co zrozumiałem po tym sezonie? Że należy realizować marzenia, by sprawdzić, czy warte były zachodu.

[betteroffer]

TO TYLKO FRAGMENT ARTYKUŁU.
ABY WYKUPIĆ DOSTĘP DO CAŁOŚCI, KLIKNIJ W PRZYCISK KUP TERAZ.

[/betteroffer]

[betterpay amount=”1.00″ button=”http://www.strefanieruchomosci.info/wp-content/uploads/2019/01/kup-teraz.png” validity=”0″ validity_unit=”d” ids=””]

rodzina i marzenie

Na Mazurach spędzałem wakacje z dziadkami już jako przedszkolak. Później jako nastolatek przyjeżdżałem na kajakowe obozy wędrowne. W dorosłym życiu odwiedzałem je przynajmniej raz w roku. Koronawirusowa blokada wyjazdów sprawiła, że spędziłem na Mazurach aż półtora miesiąca podczas kilkunastu wypadów z rodziną i znajomymi. Stały się moim drugim domem w tym dziwnym i zwariowanym czasie.

Jako przedsiębiorca i motorowodniak od dłuższego czasu marzyłem o swojej łodzi, ale zawsze pojawiał się jakiś ważniejszy finansowy cel lub wymówka. Większość pieniędzy i czasu inwestowałem w rozwijanie firm i inwestycje w nieruchomości. Wiele osób odradzało mi zakup własnej jednostki, która stałaby się dla mnie źródłem niepotrzebnych wydatków i problemów organizacyjnych. Decyzja była odwlekana przez wiele lat, aż wiosną postanowiłem zmierzyć się
z przedmiotem westchnień i wrócić do realizacji moich marzeń.

wolność i radość

I tak odkryłem Mazury na nowo. Poczułem wolność od wielkomiejskiego gwaru, pędu i natłoku spraw. Czy jest coś piękniejszego niż moment, kiedy nie muszę się spieszyć, by oddać łódź? Kiedy mogę zostać i dryfować na wodzie kilka dni dłużej, bo akurat pogoda dopisuje? Wtedy skupiam się na tym, co najważniejsze.
Na pięknie przyrody, na lustrze wody, na wsłuchiwaniu się w ciszę, na patrzeniu na leniwe chmury. Zapominam o miejskiej codzienności, a dzień przebiega
w naturalnym rytmie.

Nawet kiedy pada deszcz lub wieje zimny wiatr, czuję, że jestem elementem całego ekosystemu, a nie turystą, który przyjechał na mazurski weekend do ekskluzywnego hotelu. Podziwianie krajobrazu jezior z poziomu wody sprawia, że staję się jego integralną częścią, a nie wyłącznie biernym obserwatorem. Kontakt z wodą nie tylko mnie uspokaja, lecz także skłania do refleksji. Moje dzieci nie potrafią się tutaj nudzić, a szybka przejażdżka czy samodzielnie przygotowany posiłek sprawia radość całej załodze.

spokój i spełnienie

Dostrzegłem też, że ludzie którzy przyjeżdżają na Mazury, nie przypominają turystów znad polskiego morza. Tutaj największym szpanem jest stary kapelusz, uśmiech na twarzy i własnoręcznie złapana ryba na wędkę. Lubię śpiew przy ognisku, ale jeszcze większą frajdę sprawia mi widok zachodu słońca w cichej zatoczce, pogodna twarz mojej żony oraz radość dzieciaków. Okazuje się, że brak większych wygód na ciasnej przestrzeni przestaje przeszkadzać. Odkrywam, jak niewiele potrzebujemy do szczęścia.

Co zrozumiałem po tym sezonie? Że należy realizować marzenia, by sprawdzić, czy warte były zachodu. Że warto nauczyć się być nieco z boku, by dostrzec siebie. Umieć wyłączyć się na chwilę i w dobie skrajnej, globalnej dezinformacji skupić się na tym, co naprawdę ważne. Przeżyć dzień po swojemu, bez poczucia winy,
że można było zrobić w tym czasie coś bardziej opłacalnego. Dłuższy pobyt na Mazurach umożliwił mi poznanie ich od swojej dzikiej, mniej turystycznej strony. Dał mi również szansę spojrzenia w głąb siebie i znalezienia odpowiedzi na wiele pytań.

Polskich Mazur nie można porównywać do chorwackich kurortów lub greckich wysp. Mazury nie potrzebują głośnej reklamy. To my choć raz na jakiś czas potrzebujemy niepowtarzalnej ciszy Mazur. Poza sezonem, kiedy nie ma jeszcze ludzi, można tu spotkać człowieka, o którym bardzo często zdarza nam się zapominać. Siebie samego!

[/betterpay]

Tak pięknie, że aż banalnie… – Strefa Nieruchomości

Tekst i zdjęcia: Łukasz Klimczak

Jak tego nie napiszę, to się uduszę: kobieta w tańcu, konie w galopie, fregata pod pełnymi żaglami! Trzy kanoniczne postacie piękna! No… Taki banał… (choć podobno musiało minąć 2,5 tysiąca lat flozofowania Europejczyków, by w końcu XIX w. wykrztusił to Honoriusz Balzac). Słowo „banał” utknęło mi w gardle, zanim rozwinęliśmy żagle i wyszliśmy z portu. Gdy postawiliśmy połowę żagli, błagałem o wybaczenie Balzaca, muzę kina pirackiego, bogów szant i modelarstwa szkutniczego. 

[betteroffer]

TO TYLKO FRAGMENT ARTYKUŁU.
ABY WYKUPIĆ DOSTĘP DO CAŁOŚCI, KLIKNIJ W PRZYCISK KUP TERAZ.

[/betteroffer]

[betterpay amount=”1.00″ button=”http://www.strefanieruchomosci.info/wp-content/uploads/2019/01/kup-teraz.png” validity=”0″ validity_unit=”d” ids=””]

Jak dostać się na Pogorię? Można z ulicy. Mnie zaciągnęła Ania. Ania przepłynęła już tysiące mil morskich. Razem z Kasią wyczarterowały statek i zebrały wśród znajomych całą załogę w godzinę. Cztery wachty, 47 osób – a kolejne tyle czekało na liście rezerwowej. To tak, jakby w godzinę zebrać obóz żeglarski. Cały pomost z Mikołajek na jednym pokładzie. Wszyscy na sygnał rzucili rodziny, pracę, plany urlopowe, by dolecieć do Malagi i przez 10 dni tyrać na żaglowcu, spać 4 godziny na dobę, jechać na szmacie, obierać ziemniaki i wymiotować na oceanie.

MALAGAGIBRALTAR-SINESCASCAIS 

Tak… choć czytałem książki o kapitanie Jacku Aubreyu, a budowę Omegi miałem w małym palcu, czułem, że choroba morska ma mi dużo do powiedzenia. Pogoria to trzymasztowa barkentyna. Z tysiącem metrów kwadratowych żagli. Nawet wytrawni jednomasztowi żeglarze nie ogarniają. Na rozkaz: wybierać „gordingi bombramsla” wachta, z minami wilków morskich, rzuca się mniej więcej w stronę dziobu, po czym przyczaiwszy się za tratwą ratunkową, odpala smartfony z pedeefem „Vademecum Pogorii”

Do tego dwudziestostopniowy przechył podczas obiadu i lewitowanie na koi podczas sztormu. Słowo! – u Balzaca tego nie doświadczycie. I najlepsze: wspinanie się na wysokość 30 metrów, na reje. Bez zabezpieczenia. Po drabince szerokości… 10 cm. Przy wyżej wspomnianym dwudziestostopniowym przechyle! Woooow! Ale jazda!.

Przed chorobą morską chronił nas nawał pracy, krótki wyczekany sen, emocje. Ponad lęk przewagę brały ciekawość i pragnienie przeżycia czegoś niepowtarzalnego. Wiecie… wspiąć się na fali na top masztu, po wantach, to jak wejść po drabince linowej, „pod wpływem”, na imprezę na jedenastym piętrze.

A potem cumujemy na redzie w portugalskim Sines. Pontonami przybijamy do portu. Białe domy, wino, owoce morza, Brazylijczycy grający w lokalnych tawernach. No dobrze. Tak pięknie, że aż banalnie…

Łukasz Klimczak 

Fotograf, reportażysta, grafk i muzyk. Podróżujący i szukający nowych wrażeń. Konno, pod żaglami czy z akwalungiem. Gruzjofl.

[/betterpay]

Czujesz, że żyjesz! Relacja z rajdu konnego po Gruzji – Strefa Nieruchomości

Magdalena Kompf (Nr 8 str. 92)

Czujesz, że żyjesz!
RELACJA Z RAJDU KONNEGO PO GRUZJI

Podczas gdy jednych inwestorów pociągają konie mechaniczne, dla mnie kwintesencją szczęścia jest spędzanie czasu z żywymi końmi. Najbardziej zafascynowały mnie rajdy konne, zwłaszcza w towarzystwie mojej córki. Są połączeniem wielu naszych pasji: jeździectwa, podróży, poznawania ciekawych ludzi, obcowania
z naturą, a także odkryć kulinarnych.

[betteroffer]

TO TYLKO FRAGMENT ARTYKUŁU.
ABY WYKUPIĆ DOSTĘP DO CAŁOŚCI, KLIKNIJ W PRZYCISK KUP TERAZ.

[/betteroffer]

[betterpay amount=”1.00″ button=”http://www.strefanieruchomosci.info/wp-content/uploads/2019/01/kup-teraz.png” validity=”0″ validity_unit=”d” ids=””]

Przygoda z rajdami rozpoczęła się od… płytek w stylu marokańskim w domu mojej przyjaciółki. Poszukiwanie ich w Internecie zakończyło się przeglądaniem rajdów konnych w Maroku. Chwilę później chwyciłam za telefon, aby dokonać rezerwacji miejsc na majówkę. Po rozmowie z organizatorem rajdów, zdecydowałam się jednak na Gruzję – w obawie, że pełne temperamentu konie berberyjskie z Afryki mogą być zbyt szybkie dla mojej dziesięcioletniej córki.
I to był strzał w dziesiątkę! Liczyłyśmy dni, żeby wyjechać do pięknego Parku Narodowego Waszlowani, leżącego w południowo-wschodniej części kraju,
na granicy z Azerbejdżanem. W tym czasie przygotowywałyśmy się do rajdu, trenując na ujeżdżalni w Sowinkach.

W końcu nadszedł ten upragniony dzień! My dwie, dwa plecaki i trzy walizki zostałyśmy odebrane na lotnisku w Kutaisi, a następnie przetransportowane marszrutką (czyli miejscowym busikiem) do Tbilisi. Stamtąd pojechałyśmy dalej, do małej miejscowości, gdzie przyjęto nas wspaniale. Wiele słyszałam
o gościnności Gruzinów, ale to była dosłownie uczta! Gospodarze zadbali o nasze dobre samopoczucie przede wszystkim poprzez serwowanie specjałów kuchni gruzińskiej i czerwonego wina miejscowej produkcji. Wychwalanie przyjaźni polsko-gruzińskiej było powtarzane przy każdym toaście.

Rankiem znów czekała nas droga busikiem. W pewnym momencie skończyła się cywilizacja, a zaczęły bezkresne łąki położone na wzgórzach, za którymi krył się Park Waszlowani. Wjechałyśmy na jego obrzeża i odtąd miałyśmy się przemieszczać wyłącznie konno. Gospodarze, jednocześnie będący naszymi przewodnikami, rozpoczęli rozkładanie namiotów. Na ziemi wygrzewały się na słońcu… części naszych siodeł, jakże innych od tych, do których przywykłyśmy. Były to siodła zrobione z poduszek i drewnianego stelaża, które założone na zszyte ze sobą skóry przewiązuje się grubym pasem. Strzemiona przymocowane były do siodła parcianym puśliskiem (pasek, który łączy siodło ze strzemieniem). Pierwsza, dwugodzinna przejażdżka, pokazała, jak wygodne są te siodła. W tym czasie mijałyśmy stada owiec i cierpliwych pasterzy, dla których byłyśmy nie lada atrakcją. W naszych strojach do ujeżdżenia wyglądałyśmy dla nich egzotycznie, niemal jak z żurnala.

Ta pierwsza runda stanowiła zapowiedź wspaniałych chwil. Mój koń, gniady Abakar, okazał się bardzo żwawy, w przeciwieństwie do spokojnego konia przeznaczonego dla mojej córki. I tyle go widziałam… Zamiana mojego konia nastąpiła podczas kolacji, czyli szybko i bez zbędnych ceregieli. Cały rajd miałam spędzić na grzbiecie doświadczonego i uroczego siwka.

Po sutej kolacji szykowałyśmy się do pierwszego noclegu pośród łąk. Skóry, normalnie podkładane pod siodła, tej nocy służyły jako izolacja dla naszych namiotów. Nie mogłyśmy się już doczekać kolejnego dnia!

Poranek potwierdził odkrycie wszystkich uczestników: na tych terenach telefony nie mają zasięgu, o Internecie nawet nie wspominając. Nielicznym udało
się wysłać do swoich bliskich SMS z informacją, że wszystko jest w porządku. Podczas rajdu komórki służyły nam głównie do dokumentowania przeżyć i pełniły funkcję latarki, co stanowiło dla wszystkich wspaniały detoks od elektroniki.

Godziny w siodle mijały bardzo szybko. Wpływ na to miały nie tyle zawrotne galopy, których nie brakowało, co niezwykłe piękno przyrody dookoła i złapanie pewnego rytmu podróży. Dzień rozpoczynaliśmy od wspólnego śniadania, na które obowiązkowo serwowano sałatkę ze świeżych pomidorów, ogórka, cebuli
i kolendry – narodowej przyprawy Gruzji, dodawanej do mnóstwa potraw. Nieustająco towarzyszyło nam również wino, które obowiązkowo nalewaliśmy rano
do bukłaków, a także gruzińskie sery. Kolejny posiłek spożywaliśmy po kilku godzinach jazdy, a niezbędne zapasy jechały na grzbiecie siwka, którego nazwaliśmy Prowiantem. Noce spędzaliśmy, obozując w bungalowach strażników Parku Narodowego lub w namiotach, codziennie w innym miejscu. Wieczory,
pod gwiazdami i przy ognisku, pełne były opowieści snutych przez uczestników rajdu, a także zapachu szaszłyków i innych smakołyków szykowanych przez naszych przewodników.

Czułam się tam tak niezwykle szczęśliwa i chciałam losowi podziękować za ten czas, poprzez codzienną poranną praktykę jogi pośród pięknych łąk otoczonych wzgórzami. Nasz przewodnik, Irakli, prosił mnie jednak o szczególną uwagę i nieoddalanie się ze względu na licznie występujące tam o tej porze roku jadowite węże. Mówił, że niebezpieczeństwa nie ma, gdy jesteśmy blisko koni, bo ich głośne stąpanie odstrasza gady. Na szczęście nie spotkałam żadnego wijącego się zwierza na spacerze, aczkolwiek w trasie tuż pod nogami konia jednej z uczestniczek przepełzł bardzo długi wąż. Skończyło się to głośnym okrzykiem
i zatrzymaniem grupy, a gdy emocje opadły, pojechaliśmy dalej. Dzień zakończyliśmy nad rzeką, gdzie konie chłodziły się i odpoczywały, a my łowiliśmy ryby.

Kolejne dni stawały się coraz gorętsze. Poruszaliśmy się kamiennymi wąwozami, rozległą sawanną a także ukwieconymi majowo łąkami. Wszędzie pasły się stada zwierząt: mijaliśmy nie tylko owce, ale także osły, stada krów i koni. Na każdym kroku towarzyszyły nam psy, które cierpliwie pomagały pasterzom w ich pracy. Kwiecień i maj to czas, kiedy pasterze prowadzą stada poza park, w wyższe partie gór. W czerwcu temperatury w Waszlowani staną się nie do zniesienia.

Zdumiewającym jest, że każdy dzień był pełen wrażeń. Emocje sięgnęły zenitu, gdy pokonywaliśmy wąski przesmyk górski. Kiedy nasza trasa przebiegała tuż nad przepaścią, we mnie biło się mnóstwo emocji: od lęku wysokości począwszy, po strach dotyczący faktu, że wszystko zależy od zwierzęcia, na którego grzbiecie siedziałam. Zamknęłam wówczas oczy i zaufałam siwkowi. Kilka minut później moim oczom ukazał się majestatyczny widok gór Kaukazu. Na łące, będącej naszym celem tego dnia, konie znalazły wytchnienie, a my jedno z najpiękniejszych miejsc na postój.

Ostatni dzień w siodle to powrót zielonymi szczytami wzgórz do naszej bazy na granicy Parku. Za nami niebezpiecznie szybko kroczyła burza, którą obserwowaliśmy nie bez pewnego niepokoju. Postanowiliśmy uciekać przed nią tak szybko, jak tylko nasze konie potrafiły. Rejterada zakończyła się pełnym sukcesem, a nasze oczy ucieszyła tęcza.

Pożegnanie z końmi było trudne… Nasi gospodarze, na otarcie łez, po drodze do Tbilisi podjęli nas pysznymi pierożkami chinkali. Przez kilka dni spędzonych
w stolicy Gruzji zajadaliśmy się zarówno nimi, jak i innymi lokalnymi przysmakami: plackami chaczapuri i lobiani, serem guda oraz szaszłykami z baraniny.
Po powrocie do Polski często zaglądam do gruzińskich restauracji, żeby przypomnieć sobie smak tych wspaniałych miejsc.

Obecnie przygotowujemy się do następnego rajdu, w siodle – a jakże! Prawdopodobnie niewiele osób zdaje sobie sprawę z faktu, iż zdobycie dobrych umiejętności jazdy konnej wymaga bardzo dobrego poznania siebie i swojego ciała. Osoby spięte, zdenerwowane i z głową zanurzoną w problemach nie doświadczą radości
z jazdy. Konie wyczuwają wszelką nerwowość i negatywne emocje i je, w pewnym stopniu, odwzajemniają. Jest jednak i druga strona medalu. Przebywanie
z końmi, czyszczenie, głaskanie, siodłanie i w końcu sama jazda są czynnościami niezwykle relaksującymi. Pozwalają oderwać się od bieżących spraw, przenieść głowę w inne miejsce, w którym jest tylko człowiek, koń i niewiele więcej. Oddanie się tej pasji poprawia pewność siebie, zwłaszcza gdy współpraca z koniem wchodzi na wyższy poziom. Można wówczas ruszyć galopem w las, przez pole, po pustyni lub plaży i poczuć, że się żyje!

Magdalena Kompf

Specjalistka od optymalizacji procesów oraz wsparcia i rozwoju sprzedaży w firmie posiadającej ponad 2,5 mln klientów. Nieruchomości, jako nowe hobby,
dają jej możliwość sprawdzenia własnych umiejętności i poznawania wartościowych ludzi.

 

[/betterpay]

Moja ulica – Strefa Nieruchomości

Tekst i zdjęcia: Ewa Kowalczyk

Spełniłam marzenie. Jedno z tych, które na początku wydają się nieosiągalne. Mieszkam w Wietnamie. Nie, zaraz, to nie to było marzeniem, cofam to, co powiedziałam. Marzeniem było móc powiedzieć: „Mieszkam w Wietnamie“. I oto jestem! Każdego poranka budzę się do hałasu motorów i ulicznych garkuchni, nawoływań obwoźnych sprzedawców chleba i dziesiątek innych, niezidentyfikowanych hałasów. Każdego poranka wychodzę na już rozgrzaną ulicę po bułki na śniadanie, po świeże tofu, świeże mango, świeżą warstwę spalin na ubraniu… 

Każdego wieczora otwieram okno do cichnącego, ale jeszcze nie zasypiającego świata, gdzie, tuż za rogiem, nocny bazar oferuje grillowane mięso, sok z awokado, nie do końca zidentyfikowane wnętrzności wszelkich zwierząt w zupie, pośledniej jakości plastikowe buty i koszulki z nadrukami w fatalnej angielszczyźnie. 

[betteroffer]

TO TYLKO FRAGMENT ARTYKUŁU.
ABY WYKUPIĆ DOSTĘP DO CAŁOŚCI, KLIKNIJ W PRZYCISK KUP TERAZ.

[/betteroffer]

[betterpay amount=”1.00″ button=”http://www.strefanieruchomosci.info/wp-content/uploads/2019/01/kup-teraz.png” validity=”0″ validity_unit=”d” ids=””]

Kiedy wieczorem wracam na moją, tymczasowo udomowioną ulicę, zakochuję się w niej raz za razem, bez końca. Zapach świeżej mięty miesza się z zapachem świeżej krwi od rzeźnika, góry śmieci, narosłe w ciągu dnia, są właśnie zgarniane do kontenerów, na chodnikach nocne restauracje serwują ryż, „nudle“ i ogromne ilości piwa okolicznym młodym, którzy po długim dniu wyszli posiedzieć ze znajomymi, opowiadać żarty, palić papierosy, śpiewać i jeść smażone na głębokim oleju kurze łapki. 

Krajobraz mojej ulicy zmienia się, jak zmieniają się godziny na zegarze i cień na ścianie – nieustająco, ale według stałego dziennego rytmu. Przechadzam się nią o różnych porach – pieczołowicie unikając potrącenia przez skuter i wdeptywania w podejrzanego pochodzenia kałuże – i patrzę. I za każdym razem znajduję coś nowego – sklep, zakątek, elewację, na którą dotychczas nie zwróciłam uwagi… Tych kilkaset metrów ulicy zdaje się mieć nieskończoną ilość „atrakcji“. Oto niektóre z nich.

Nasz Pan z bułkami. Jest codziennie – rano i wieczorem. Siedzi z poważną miną na taborecie u zbiegu ulic, w taktycznie wybranym punkcie. Przed nim wieki kosz z trawy, pełen małych bagietek. Bagietki niezbyt może smaczne, trochę nazbyt „puste“ i ciągliwe po kilku godzinach, ale to tylko kilka kroków od domu, a pan na stałe wpisany do harmonogramu dnia… Spogląda zawsze poważnie, ale z aprobatą i uczciwie wybiera dobre bułki. Kiedy bułki w koszu się kończą, Pan z bułkami, już bez bułek, siedzi jeszcze czas jakiś na swoim taborecie i pije kawę z lodem, rozprawiając ze znajomymi o zawsze poważnych i porywających sprawach. Potem znika na większość dnia i wraca wieczorem. Nowa dostawa świeżych bagietek około dwudziestej!

W drodze po poranne bagietki (około sto zaspanych metrów) mijam: uliczny zakład fryzjerski i czyszczenia uszu, ulicznego mechanika motorowego, ulicznego szewca, dwie jadłodajnie uliczne, kawiarnię, stoisko z właśnie ugotowaną zupą (uliczne) i wyciskaczy soków z owoców wszelkich. Mechanik, szewc i fryzjer dzielą między sobą około dziesięć metrów wąskiego chodnika i – nie da się wykluczyć – że również narzędzia. 

Bywa, że bagietka to nie wszystko – wtedy poranny spacer się wydłuża. Za rogiem na kolejnych stu metrach ulicy ilość stoisk i usług jest nie do wymienienia, ale odwiedzam tylko kilka – na początek zakład produkcji tofu i innych sojowych smakołyków. Mleko sojowe tak świeże, że jeszcze gorące, tofu zresztą też. Nieopodal młode dziewczyny, na zmianę z mamą, sprzedają makarony ryżowe wszelkich kształtów i do różnorakich zastosowań. Żeby do nich podejść, muszę ominąć kałużę krwi – świeże mięso kroi się i mieli na tym samym chodniku. Zaraz obok krawcowa, która za grosze poprawia i naprawia. Kilka pań z owocami i warzywami. Świeże ryby i owoce morza wypływają (sic!) na chodnik. Obok wegetariańska garkuchnia, otwarta tylko czasem, apteka i sklep ze złotem. Przeszłam właśnie 50 metrów… Gorąco. Idę ulicą, bo chodnik zajęty handlem i motorami. Mijam kolejną garkuchnię i zakład produkcji niemal spożywczego lodu. Szkoła podstawowa. Kilka innych pań z owocami. Świeże kokosy, świeża woda kokosowa, świeżo wyprodukowane wiórki kokosowe. Tu zaczyna się zupełnie inna historia – ryneczek. Zawracam, przeciskając się między motorami. O dobrodziejstwach ryneczku innym razem. 

Za kilka godzin ulica ucichnie, narożną garkuchnię zastąpi kawa, upał przegoni tłum. Mechanik motorowy, szewc i fryzjer posiedzą jeszcze trochę, jeśli nie złapią klienta, pograją w karty. W porze deszczowej, pod wieczór ulice zmyje deszcz. W tym deszczu, często niepostrzeżenie, zajdzie słońce – sygnał do nocnej aktywności. Ulica ożyje hałasem ponownie – plastikowe stoliki wcześniej niewidzialnej restauracji wysypią się na chodnik, garnki zupy zostaną zastąpione grillowanym mięsem… Nie ma już tofu, nie ma krawcowej, tylko rzeźnik nadal zalewa krwią ulice. Za rogiem grupa kobiet pakuje do jednorazowych pojemników setki smażonych kurzych nóg, tuż obok wielkie worki kiełków sojowych leżą na ziemi, przekładane z miejsca na miejsce – nadal nie wiem po co, skutery nadal próbują mnie rozjechać.

Całe bogactwo wietnamskiego życia mieści się na tych kilkuset metrach od mojej bramy. Chciałam Wietnamu i naprawdę mam Wietnam. Nadal wpasowuję się w ten krajobraz, powoli zdobywając kolejne uśmiechy i skinienia akceptacji, choć jeszcze nie przyjęcia do grupy. Krok po kroku uczę się kodu, wiele jeszcze jednak zakupów przede mną, zanim spojrzą na mnie i powiedzą – ona tu mieszka. 

Ewa Kowalczyk
Fotograf, podróżniczka, obywatelka świata. Porzuciła pracę dla poznawania świata. Obecnie mieszka w Azji i zgłębia wierzenia i kulturę Wietnamu.

[/betterpay]

Maserati daje mi poczucie wyjątkowości – Strefa Nieruchomości

WYWIAD Z WOJTKIEM ORZECHOWSKIM

Bogate doświadczenie zawodowe, życiowe i mentalne. W posiadaniu trzy modele Maserati i ponad 100 000 km przejechanych bezawaryjnie Maserati Levante. Wojciech Orzechowski to nie tylko mentor, inwestor i przedsiębiorca, ale i prawdziwy fanatyk marki Maserati. Jakie znaczenie dla niego ma ta włoska marka, sygnowana trójzębem? Jakie są jego doświadczenia i emocje? 

Niedawno na liczniku Twojego Maserati Levante pojawiła się jedynka i pięć zer. Jakie masz wrażenia?

Uważam, że Levante to najbardziej dopracowany model tej marki. Ze względu na moją profesję chciałem, żeby auto było: piękne, szybkie, wyjątkowe, pojemne, bezpieczne. Levante spełnia wszystkie te cechy. Chociaż co do urody z początku miałem mieszane uczucia. A to dlatego, że jak z czasem zauważyłem – projektanci wybiegli znacznie w przyszłość. Potrzebowałem dwóch lat, aby auto zaczęło mi się podobać z zewnątrz. Wizjonerzy Maserati wyprzedzili oczekiwania klientów. Kiedy już się przyzwyczaisz, auto zaczyna wywierać na Tobie wyjątkowe, kosmiczne wrażenie. Pewnego razu, gdy jechałem przez centrum, zaintrygowany człowiek wyskoczył z tramwaju, aby zrobić zdjęcie mojego samochodu na środku ulicy. Budzi więc ekscytację!

Co do środka: zaprojektowane przez samego Ermenegildo Zegnę wnętrze wyzwala niesamowicie pozytywne emocje. Piorunujące wrażenie robią: moje ulubione biało beżowe wykończenie, skórzana tapicerka oraz kierownica pokryta białą skórą. Co ciekawe, materiał ten w ogóle nie przyjmuje brudu. Silnik spełnił wszystkie moje oczekiwania. Działa bez zarzutów. Skrzynia płynna, wręcz idealna. Zawieszenie – lekko przenoszące hałas. Po najechaniu na nierówność rozchodzi się dźwięk jak w większości aut z grupy Fiata. Jeśli chodzi o same odczucia, to oczywiście największą wygodę przynosi tryb komfortowy, natomiast przy trybie sportowym zawieszenie jest twarde.

[betteroffer]

TO TYLKO FRAGMENT ARTYKUŁU.
ABY WYKUPIĆ DOSTĘP DO CAŁOŚCI, KLIKNIJ W PRZYCISK KUP TERAZ.

[/betteroffer]

[betterpay amount=”1.00″ button=”http://www.strefanieruchomosci.info/wp-content/uploads/2019/01/kup-teraz.png” validity=”0″ validity_unit=”d” ids=””]

Gdybyś miał wymienić 3 atrybuty Maserati, które wyróżniają tę markę, jakie byłyby to cechy?

Piękno, sport i prestiż. Wszystkie auta tej marki same w sobie są piękne, wywołują masę emocji a wręcz podziw. Jeśli chodzi o moc, to właściwie nic dodać, nic ująć. Ustępują jedynie niewielkiej grupie aut o wiele droższych. Sporo zależy od budżetu, ale jak na te ceny aut, Maserati w standardzie daje wystarczająco dużo mocy. Prestiż – to dla mnie najważniejsze, na drogach występują pojedyncze egzemplarze tej marki, daje to poczucie wyjątkowości.

Tryb Sport w Maserati to przycisk, który kusi chyba każdego kierowcę. To on sprawia, że charakter pracy samochodu się zmienia. Brzmienie silnika jest charakterne, a przyspieszenie jeszcze bardziej podnosi ciśnienie we krwi. To wszystko wiąże się nie tylko z niesamowitą adrenaliną, ale i ze zużyciem paliwa w samochodzie. Jak oceniasz poziom spalania paliwa w Maserati Levante?

Rekord na trasie Łódź–Radom (ok. 200 km) to 9,5 litra/100 km, przy średniej prędkości 65 km/h i nieprzekraczaniu 130 km/h. Rekord na trasie Berlin–Monachium (ok. 580 km) to 27 litrów/100 km, przy średniej prędkości 197 km/h na trasie i dochodzeniu w miejscach dozwolonych do 285 km/h. Średnia z 3000 km: 17 litrów przy jeździe agresywnej i 14 litrów przy jeździe spokojnej na 100 km. Dla porównania: Maserati GT z silnikiem wolnossącym 4,7 l i 460 KM podczas wycieczki po Europie na dystansie 5000 km miał średnie spalanie 12,5 litra przy poruszaniu się z maksymalną prędkością 160 km/h.

Jest moc, jest frajda! A samo spalanie nie jest bardzo dołujące. Rata leasingowa za auto w zależności od modelu waha się od 6400 do 8000 zł netto miesięcznie, więc co to za różnica, czy auto spali za 1500 czy 2000 zł.

W pełni się z tym zgadzamy. Wszystko zależy od tego, na jaką jazdę się decydujemy, jednak Maserati kusi przede wszystkim dynamiczną jazdą. Jakie poniosłeś koszty serwisowania Maserati Levante?

Przegląd po 100 tys. km to koszt 790 zł netto. Najdroższą kwestią w serwisie była wymiana tarczy i klocków na przednią oś, koszt materiału: ok. 5500 zł netto i koszt usługi: 550 zł netto. Słyszałem, że za taką wymianę w innych markach łącznie płaci się nawet 18 tys. zł. Wymiana opon na nowe wyniosła mnie ok. 5 tys. zł, gdzie w modelach porównywalnych marek koszt sięga nawet do 12 tys. zł. To pokazuje, że koszt serwisowania Maserati jest na bardzo przyzwoitym poziomie. Myślę, że ważnym czynnikiem w serwisie Maserati jest opcjonalna gwarancja 5-letnia bez limitu kilometrów. Dzięki temu wiem, że mogę spać spokojnie.

10 lat temu zapytałem przypadkowego właściciela Maserati o serwis. Narzekał, że musi jeździć do Berlina. Dzisiaj tego problemu nie ma, ale auta są rzadkie i wyjątkowe. Wyjątkowe, bo niewiele osób może sobie pozwolić na ich zakup. Rzadkość natomiast sprawia, że w salonie i serwisie jest się osobą rozpoznawalną, tak przynajmniej jest w salonie katowickim – Maserati Pietrzak. To miłe, kiedy przyjeżdżasz do salonu i czujesz się, jak członek rodziny. Każdy klient chce czuć, że jest ważny, a załatwienie jego potrzeb jest priorytetem.

Wiemy, że jesteś właścicielem nie tylko Maserati Levante, ale również dwóch innych modeli: Ghibli i GranTurismo. Który z nich jest Ci szczególnie bliski?

Oczywiście GranTurismo. Ten model wyzwala niezwykłe emocje. Przechodnie, widząc auto, unoszą kciuki do góry, biją brawo. GranTurismo jest lżejsze niż Levante. Levante daje poczucie bezpieczeństwa, stabilności, układ sam dostosowuje moc na obie osie w zależności od warunków jazdy i stylu. Każdy da radę poprowadzić. Gdy włączymy system autopilota, samochód jedzie właściwie sam. W GranTurismo musimy skupiać się na jeździe. Kierowca musi czuwać cały czas, szczególnie, że cały napęd jest tylko na tylną oś. Sam czułem przerażenie, siedząc pierwszy raz za kierownicą, ale elektronika nigdy nie pozwoliła utracić kontroli nad jazdą. Są to zatem dwa różne auta, związane z różnymi potrzebami właścicieli i komfortem jazdy. SUV – do użytku rodzinnego albo biznesowego, podobnie jak Ghibli. Maserati GT – frajda, młodość, radość, wielkie emocje.

Maserati to marka, za którą kryje się niezwykła historia. Sam emblemat Maserati ma wiele znaczeń. Inspirowany posągiem Neptuna – wprost z bolońskiej fontanny znajdującej się na placu Piazza del Nettuno – wyraża moc i charakter marki. Jakie ma ona dla Ciebie znaczenie?

Wiele lat temu zbankrutowałem, potem przez lata odrabiałem straty. Wtedy zauważyłem markę Maserati w katalogach. Marzyłem o sytuacji, w której nie będę się zastanawiał, po ile jest gaz na stacji benzynowej i gdzie mogę jechać na wakacje. Wizja tej przyszłości wyznaczana była przez cel. A celem było to, aby brak ograniczeń finansowych pozwolił na spełnianie marzeń. Dzisiaj, gdy wyglądam przez okno i widzę na podjeździe trzy samochody marki Maserati, wiem, że cel został zrealizowany. Że marzenie zostało osiągnięte, a ja sam sprostałem zadaniu. Marzenie potrafi mocno inspirować, motywować nas do działania i wysiłku. Zachęcam do tego, ponieważ każdy z nas kreuje przyszłość. A ścieżkę do przyszłości musimy sobie wypracować. Wyczekuję premiery Alferi w Polsce. Zastanawiam się, czy nie wymienić Levante na jeszcze szybszy model – Trofeo – z 600-konnym silnikiem V8. Ale wiem na pewno, że GT będzie mi towarzyszyć do końca życia. 

Maserati Pietrzak 

Jeden z najnowocześniejszych salonów Maserati w Europie, który od 2016 roku prężnie rozwija się w Katowicach. Obecnie salon Maserati Pietrzak to jeden z największych salonów Maserati w Europie, w którym oprócz aktualnej gamy modelowej, można znaleźć również wyjątkowy pokój konfiguracji. To właśnie w nim znajdują się elementy wykończenia Maserati, które można zobaczyć i w pełni przetestować przy filiżance najlepszego, włoskiego espresso. Salon Maserati Pietrzak należy do Grupy Pietrzak – grupy spółek sektora motoryzacyjnego, która działa od 1994 roku.

[/betterpay]

Peruwiańska fiesta TANIEC, PIWO I DESZCZ – Strefa Nieruchomości

Tekst i zdjęcia: Ewa Kowalczyk

Zupełny przypadek sprawił, że tego dnia, w połowie lutego, znalazłam się w miejscu, które od wielu wieków jest doskonale znane mieszkańcom Peru, a które niełatwo odnaleźć na zwykłej mapie. Zaledwie dziesięć kilometrów od przeuroczego miasteczka Ollantaytambo w południowym Peru, w prowincji Urubamba, na dawnych ziemiach Inków leży jedna z setek podobnych dolin – Markaqocha.

[betteroffer]

TO TYLKO FRAGMENT ARTYKUŁU.
ABY WYKUPIĆ DOSTĘP DO CAŁOŚCI, KLIKNIJ W PRZYCISK KUP TERAZ.

[/betteroffer]

[betterpay amount=”1.00″ button=”http://www.strefanieruchomosci.info/wp-content/uploads/2019/01/kup-teraz.png” validity=”0″ validity_unit=”d” ids=””]

FIESTA DE LOS COMPADRES 

Nie wyróżnia się ona przesadnie urodą czy urodzajem, nie wydarzył się też tutaj żaden cud, ani nie odbyła ważna bitwa. Ma jednak wielkie znaczenie dla tradycji Peru. Trzeba mieć pecha, takiego jak ja, i nie dostać biletów na autobus w inne miejsce, żeby przez przypadek dowiedzieć się o tak bardzo nieturystycznej, wspaniałej imprezie, jaką jest Fiesta de los Compadres. Żeby dojechać do Marqakocha, trzeba wraz z mieszkańcami Ollantaytambo stać przy ulicy i czekać, aż podjedzie i tak już przeładowany, trzęsący się bus, który zabierze kolorowe towarzystwo do miejsca, które de facto nie ma nazwy, a już na pewno adresu.

OGORZAŁE TWARZE KONTRA SZEROKIE NOSY

Cała okolica to góry i doliny, przecinane czystymi jak kryształ rzeczkami i gęsto usiane inkaskimi ruinami z czasów sprzed hiszpańskich podbojów. Handlowcy z południa, znad jeziora Titicaca, wędrowali na północ, by w półdrogi spotkać się z handlarzami z północnych lasów deszczowych. Jedni mieli ostre rysy i ogorzałe od wiatru twarze, drudzy szerokie nozdrza i wyostrzony życiem w dżungli wzrok. Jedni przywozili suszone ryby i wełnę, inni zioła lecznicze, pozyskiwane w tropikach. Inni wieźli sól, inni kości tygrysów…

Na mniejszą skalę podobna wymiana odbywa nadal między mieszkańcami górskich wiosek i miasteczek w dolinach. Towary są wymieniane, usługi świadczone a umowy przyjaźnie zawierane. Wszyscy wiedzą, że bez tych przyjaźni i długodystansowych wędrówek kupców życie byłoby niepełne, jeśli w ogóle możliwe. Dlatego raz do roku, na rozpoczęcie karnawału, niepozorna dolinka rzeki Patacancha, tam gdzie schodzą się ścieżki z wielu okolicznych wsi, wypełnia się śpiewem i tańcem, uzupełnianymi dużą ilością gotowanego na miejscu jedzenia i jeszcze większą ilością… butelkowego piwa.

SPOTKANIE PRZYJACIÓŁ

Fiesta de los Compadres w tłumaczeniu z języka keczua to po prostu zabawa ludowa. Ale compadres to też przyjaciele (z hiszpańskiego) i właśnie o przyjaźń, pobratymstwo i wzajemne wsparcie tu chodzi. Przez trzy dni cała okolica świętuje fakt, że przez ostatni rok mieszkańcy byli dla siebie wzajemnie pomocą. Przez trzy dni dzieci, młodzież, dorośli i starcy noszą tradycyjne ubrania, tańczą i ucztują bez ograniczeń. Z tego, co widziałam, wnioskuję, że wówczas odbywa się tu również dość intensywne poszukiwanie przyszłych żon i mężów, nastroje i ubiory są więc tym bardziej odświętne.

Każda wieś „wystawia” swoich przedstawicieli, którzy prezentują kilka tradycyjnych tańców, wnikliwie obserwowanych i ochoczo oklaskiwanych przez publiczność. Niektóre tańce, tak jak Kapac Qolla, opowiadają historie kupców wędrujących z towarami przez kraj, inne, jak Wallata, imitują zachowania ptaków, jeszcze inne opowiadają o pracy na polu lub rolach społecznych. Każdy taniec to inny strój i zestaw akcesoriów, ale najważniejsze są maski, będące bardzo istotnym elementem peruwiańskiego folkloru – kolorowe, ręcznie robione, często na drutach.

JAK OKIEM SIĘGNĄĆ – JEDZENIE

Wszędzie wokół jedzenie. Na straganach i na polowych kuchniach. W powietrzu unosi się nie tylko odświętny nastrój, ale i zapachy – tu zupa rybna, tam kukurydza i ceviche*, gdzie indziej świeżutkie pączki. Pieczone na węglu mięsa, ryby i kiełbaski, dalej wata cukrowa i placuszki z zupełnie nieznanych mi warzyw. Przechadzam się między straganami i z całej siły unikam ataku pianą wodną. To lokalny zwyczaj karnawałowy, praktykowany przez wszystkie grupy wiekowe – pryskanie na innych pianą w aerozolu. Można ją kupić praktycznie wszędzie. To trochę jak śmigus-dyngus – wolno zaatakować każdego, ale widzę, że tendencja jest dość wyraźna – chłopaki ganiają co ładniejsze dziewczyny, a tym nigdy nie udaje się uciec…

Zaglądam za róg budynku i znajduję zakątek, w którym młodzi mężczyźni grają na różnych instrumentach, głównie fujarkach, i pieką w żarze ziemniaki. Podchodzę i – jak zawsze – zostaję powitana ciepło i z zainteresowaniem. Gawędzimy o feście i jak pięknie jest w Peru. Jemy gorące ziemniaki, które w niczym nie przypominają tych polskich. Z rąk do rąk krążą kubeczki z czymś, co nazwałabym lokalnym bimbrem. 

RADOŚĆ ŻYCIA

Czerwone poliki, wspaniałe włosy, ubłocone stopy i bardzo wiele uśmiechów – to przeważa w ludzkim krajobrazie. Młody chłopak w dżinsach i modnej katanie porywa do tańca starszą panią w tradycyjnym stroju, wykorzystując chwilową przerwę muzyków w piciu. Dwie staruszki opowiadają sobie różnorakie historie… zaśmiewając się w głos i popijając piwo. Dwóch starszych panów rozmawia z przechodniami… zaśmiewając się w głos i popijając piwo. Mama karmi pucołowate dziecko, młode dziewczyny strzelają oczami, chłopaki zbijają się w grupki… zaśmiewając się w głos i popijając piwo.

Po południu udział w imprezie postanowił wziąć deszcz. Chyba bawił się dobrze, pewnie też z powodu piwa, bo z czasem lunął z oberwanej chmury i ani myślał nas opuścić. Lało i lało, a błoto pod stopami zyskiwało coraz to nowe stadia płynności. Zrobiło się zimno – Markaqocha leży w końcu na niemal 3500 m n.p.m. Tłum lekko się przerzedził, choć ulewa nie na wszystkich robiła wrażenie. Sprzedawcy kolorowych peleryn wyrastali nagle, jak spod ziemi, konkurując z busami i motorikszami oferującymi powrót do Ollantaytambo. I choć impreza trwała nadal, znów wsiadłam do zatłoczonego, trzęsącego się busika i odjechałam, dziękując losowi za brak biletów na inny autobus. Nie muszę chyba dodawać, że przestało padać po 10 minutach…

Ewa Kowalczyk

Fotograf, podróżniczka, obywatelka świata. Obecnie mieszka w Azji i zgłębia wierzenia oraz kulturę Wietnamu.

[/betterpay]

Na tropie kanibali i dzikich plemion, CZYLI PODRÓŻ DO DZIEWICZEGO MIEJSCA NA ZIEMI – Strefa Nieruchomości

Tekst: Wojciech Kłodziński

Witajcie w Papui-Nowej Gwinei! Kierunek został przez nas obrany dość spontanicznie. Na podstawie kilku informacji z Internetu dowiedzieliśmy się, że żyje tam najbardziej prymitywna cywilizacja na świecie, tworzona przez 750 różnych plemion. Każde plemię mówi innym językiem. W ostatnich latach starają się wprowadzić 4 uniwersalne języki. Chcieliśmy przekonać się, czy nadal panuje tam kanibalizm, a najlepiej zobaczyć na własne oczy tradycyjne obrzędy i stroje.

Dowiedzieliśmy się, że w Papui zanotowano najwięcej zdarzeń kanibalizmu. Niektóre plemiona przez pół roku walczą między sobą, a upolowane ofary zjadają. Drugą połowę roku w zgodzie odprawiają rytuały, tańcząc przy ogniu i ucztując z uśmiechem.

[betteroffer]

TO TYLKO FRAGMENT ARTYKUŁU.
ABY WYKUPIĆ DOSTĘP DO CAŁOŚCI, KLIKNIJ W PRZYCISK KUP TERAZ.

[/betteroffer]

[betterpay amount=”1.00″ button=”http://www.strefanieruchomosci.info/wp-content/uploads/2019/01/kup-teraz.png” validity=”0″ validity_unit=”d” ids=””]

Nasza podróż to nie była zwykła turystyka, przeszkody na każdym kroku wręcz się piętrzyły. Przed wyjazdem udaliśmy się na konsultacje do lekarki, specjalizującej się w chorobach tropikalnych. Już wtedy zaczęliśmy wątpić, czy jest sens się tam wybierać. W Papui jest wiele zagrożeń. Na przykład w wodzie występują groźne bakterie, które potrafą przedostać się do krwi przez zdrową skórę – otrzymaliśmy poradę, by nie wchodzić do żadnej rzeki. Przyjęliśmy 5 różnych szczepionek, kupiliśmy tabletki przeciwmalaryczne, dodatkowo odpowiednio wysokie buty do spacerowania po lesie, moskitiery, aby zabezpieczyć się od owadów podczas snu. I latarkę na baterię słoneczną, która… w praktyce nie zadziałała.

Z tym ekwipunkiem i wiedzą ruszyliśmy we dwójkę z kolegą Arkiem na drugi koniec świata. Lot na trasie Berlin-Dubaj- Filipiny-Papua był dość męczący. Jednak po wylądowaniu w Port Moresby, stolicy Papui, stwierdziliśmy, że udamy się jeszcze dalej. Wykupiliśmy lot do miasteczka Wewak. Tutejsze lotnisko jest bardzo prymitywne – rozładunek bagaży odbywał się na małym stole pod daszkiem. Otaczał nas płot z drutem kolczastym, podpierany przez kilkudziesięciu mężczyzn, oczekujących na swoich bliskich. Wsiedliśmy do lokalnego busa, który dowiózł nas do hostelu. 

Tam po 46-godzinnej podróży mogliśmy położyć się w jeszcze całkiem przyjaznych warunkach. Kolejnego dnia wyszliśmy na miejską plażę. Po 10 minutach, z małej, drewnianej łódki wyskoczyło pięciu tubylców. Nie byli przyjaźnie nastawieni, wymachując jakimiś chwyconymi w ręce konarami drzewa, krzyczeli do nas agresywnie. Wróciliśmy do hostelu. Zamówiliśmy transport jeepem do wioski Pagwi, nad rzeką Sepik – podróż wiązała się z przeprawą. Za przeprowadzenie samochodu po kłodach trzeba było odprowadzić odpowiednią opłatę.

Wioska liczyła około 40 mieszkańców. Dzieci podbiegały do nas z u śmiechem, lecz dorośli spoglądali niepewnie. Zapewniliśmy sobie nocleg w domu na palach. Nie było tam łazienki, był jedynie wychodek.

Na miejscu zamówiliśmy na kolejny dzień małą łódkę z dwoma baniakami paliwa i eskort ą trzech przewodników. Planowaliśmy dotrze ć jeszcze dalej. O północy po ł o żyliśmy si ę do spania pod moskitierami. Nagle usłyszeliśmy  hałas – był to dźwięk kamieni uderzających o domek. Sprawdziliśmy nasze drzwi – były zamknięte. Przez 4 godziny, nie wiedząc o co chodzi, czekaliśmy, aż odgłosy ustąpią. Spaliśmy tylko 2 godziny, by wstać o 6 rano i wyjść na brzeg rzeki. Tam czekała na nas łódka. Płynęliśmy, odwiedzając po drodze małe wioski, liczące po kilka domków.

W jednej z nich, na brzegu, powitało nas kilku mężczyzn z zaciśniętymi i uniesionymi pięściami. Jednak nasi przewodnicy ich uspokoili. Musieliśmy zapłacić. Następnie poczęstowali nas arbuzem i batatami. Obserwowali nas uważnie, zbiegły się dzieci. Okazaliśmy się dla nich niesamowitą atrakcją. W innej wiosce zdumieliśmy się cywilizacją. Dotarła nawet tutaj! Papuańczyk z radiem na baterię słoneczną, siedzący w swoim szałasie zrobił na nas wrażenie.

W kolejnej osadzie zapytaliśmy o blizny, często spotykane wśród tubylców. W Polsce mamy bierzmowanie. Papuasi zaś mają swój obrzęd, w wyniku którego chłopak staje się prawdziwym mężczyzną. Ceremonia ta polega na nakłuwaniu nożem pleców, ramion i rąk. Zaskoczyło nas też to, że wiele kobiet nie ma palców u rąk. Istnieje tu bowiem zwyczaj, że jeżeli zginie dziecko, kobieta obcina sobie palce w imię łączenia się z jego bólem. Zwyczaje niepokojąco krwawe.

Podróżowaliśmy dalej łodzią wzdłuż rzeki Sepik, pytając o „bush people” i kanibali. Niestety ani nasi przewodnicy, ani nikt z wiosek nie chciał nam wskazać drogi do lasu w górach i udać się tam z nami. Ostrzegali, że ktoś nas tam może po prostu zabić.

W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że od intensywnego słońca mam dość mocne oparzenie skóry. Zaśmiałem się! Tyle było przygotowań – szczepionki, ekwipunek – a zapomnieliśmy o mleczku do opalania. Konieczny był powrót do miasta. Przez kilka dni nie byłem w stanie wyjść poza hostel. Po 4 dniach wylądowałem w szpitalu w Port Moresby. Szpital był prywatny i dość dobrze wyposażony, jeden dzień kroplówki i stanąłem na nogi.

Stolic ę Papui zamieszkuje 360 tys. mieszkańców. Poświęciliśmy jeden dzień na zwiedzanie miasta, podróżując lokalnym busem. Przez cały dzień podchodzili do nas Papuasi i pytali, co tu robimy. Wręcz kazali nam brać taksówkę, schować telefony i uciekać do hotelu. Faktem jest, że nie spotkaliśmy tu żadnego innego turysty, nie mówiąc już o białym człowieku. Na targu udało nam się kupić kilka starych, drewnianych masek.

Kolejnego dnia, żeby jeszcze coś zobaczyć, wynajęliśmy kierowcę. Intrygujące było, że zarówno on, jak i wielu innych pytanych przez nas Papuasów, nie widział, ile ma lat. Podjechaliśmy między innymi do podobno jednego z najgorszych więzień na świecie. Gdy nasz nieoznakowany samochód podjechał do wrót więzienia, otworzyli nam i wjechaliśmy! Chodziliśmy i rozglądaliśmy się kilka minut, robiąc oczywiście zdjęcia. Po czym zaskoczony strażnik szybko nas wyprosił, orientując się zapewne, że jesteśmy przypadkowymi gośćmi.

Okazuje się, że zaufanie tubylców podróżnicy i badacze Papui-Nowej Gwinei zdobywają całymi latami, wracając tu i ucząc się tutejszych obyczajów i języków, a przynajmniej języka indonezyjskiego. W każdej wiosce zna go choć jedna osoba i dzięki temu badacze mogą poznać historię i kulturę, pozyska ć eksponaty do muzeów w Europie czy uścisnąć dłoń kogoś, kto wygląda na kanibala.

Nawet sam koniec naszej podróży nie był spokojny. W drodze powrotnej wstrzymali nasz samolot. Powodem była pewna 50-letnia Europejka, która nie pojawiła się na lotnisku. Podobno, jak okazało się później, jej poszukiwania trwały jeszcze 3 dni. Zaginęła. Sprawdziliśmy statystyki – okazuje się, że jest to jedna z 5 najbardziej niebezpiecznych stolic na świecie pod względem liczby morderstw…

Wojciech Kłodziński 

Właściciel marki Rentumi, inwestor i pośrednik nieruchomości ze Szczecina. www.rentumi.pl

[/betterpay]

Fotorelacja z wypadu na wyspy Południowego Pacyfiku cz. 2. – Strefa Nieruchomości

Tekst i zdjęcia: Sławek Muturi

Choć odwiedziłem każdy – bez wyjątku – ze ϺЂϾ niepodległych krajów cieszących się członkostwem w ONZ, przy czym wiele z nich wielokrotnie, to rzadko piszę o swoich podróżach. Jest to tak naprawdę moja pierwsza medialna relacja z podróży. Zamiast czytać o podróżach, wolę po prostu podróżować i sądziłem, że inni też tak wolą. Jednak poproszony przez redakcję „Strefy Nieruchomości” o relację z mojego niedawno zakończonego ϻ-miesięcznego wypadu w rejon wysp Południowego Pacyfiku, nie odmówiłem.

[betteroffer]

TO TYLKO FRAGMENT ARTYKUŁU.
ABY WYKUPIĆ DOSTĘP DO CAŁOŚCI, KLIKNIJ W PRZYCISK KUP TERAZ.

[/betteroffer]

[betterpay amount=”1.00″ button=”http://www.strefanieruchomosci.info/wp-content/uploads/2019/01/kup-teraz.png” validity=”0″ validity_unit=”d” ids=””]

Sławek Muturi

Osoba w 100 procentach wolna finansowo. Autor bloga www.fridomia.pl oraz ośmiu książek poświęconych wolności finansowej, inwestowaniu w najem oraz dobrym praktykom najmu. Założyciel spółek Mzuri, MzuriInvestments oraz platformy do grupowego inwestowania w najem w formule crowdfund investing – Mzuri CFI. Zapalony podróżnik, który średnio 10 miesięcy w roku spędza poza Polską. Odwiedził każdy kraj na świecie co najmniej raz, w ponad 150 z nich był
co najmniej po dwa razy.

Inwestować w nieruchomości można albo po to, by się wzbogacić (tanio kupić i drogo sprzedać) albo po to, by osiągnąć wolność finansową (tanio kupić, by potem wynająć i do końca życia cieszyć się z wpływów pasywnej gotówki na konto). Dzięki temu, że moje comiesięczne wpływy z najmu przewyższyły koszty utrzymania standardu życia, do którego się przyzwyczaiłem, to w maju 2009 roku osiągnąłem pełnię wolności finansowej, a od kilku lat spędzam średnio 10 miesięcy w roku w podróżach po świecie. Was także zachęcam do takiego stylu życia i stąd moja zgoda na niniejszą relację 🙂

CZ. 2 WYPRAWY SŁAWKA MUTURI
PODRÓŻUJĘ BY SPOTYKAĆ LUDZI

Ludzie podróżują po to, by odpocząć na pięknych plażach. Lub by uprawiać sporty typu narciarstwo, alpinizm, nurkowanie, itp. Lub po to by zwiedzać muzea
i poznawać różne kultury. Lub by zwiedzać ruiny dawnych cywilizacji. Lub by obserwować ptaki lub inne zwierzęta. Lub po to, by smakować kuchni różnych krajów świata. Lub by pobyć na łonie natury. Ja podróżuję zdecydowanie głównie po to, by spotykać ludzi i tym razem też mi się udało spotkać wielu bardzo ciekawych ludzi. Rozmowy z nimi pomagają mi dostrzec świat z innej perspektywy i tym samym poszerzyć moje horyzonty. Każda ze spotkanych osób mnie wzbogaciła i mam nadzieję, że i mi udało się wzbogacić przynajmniej część z nich.

Oprócz wspomnianych już notabli z Nauru, miałem ogromne szczęście rozmawiać m.in. z Filipińczykami pracującymi na Palau, z Rosjanko-Szwajcarką na Guam, z małżeństwem rosyjsko-brazylijskim prowadzącym szkołę nurkowania na Pohnpei. Pewien expat z Fidżi opowiedział mi historię swoich inwestycji w barze
na Wyspach Marshalla. Kilka dni spędziłem w jednym hotelu na Kiribati z Gustavem, Niemcem, który jako trzecia osoba na świecie (!!!) odwiedził wszystkie kraje świata. Wiele się od niego nauczyłem o podróżowaniu 🙂 Z kolei pewnemu lokalnemu chłopakowi, który mieszka w Nowej Zelandii długo opowiadałem
o wolności finansowej.

Na Wyspach Solomona spotkałem urzędniczkę (chyba księgową) portu lotniczego, która dodatkowo – na boku – inwestuje w najem. Joyce od razu zrozumiała
na czym polega mój model życia. Wcześniej, na lotnisko przywiozły mnie radiowozem trzy lokalne policjantki, z których jedna gra w reprezentacji policji w piłkę ręczną. W Papua Nowej Gwinei spotkałem m.in. Irańczyka – szefa kuchni lokalnego hotelu, pewne rosyjskie małżeństwo pracujące w Exxon Mobil, Rosjankę
i Ukrainkę pracującą w tym samym hotelu, w którym pracował ów Irańczyk. Ktoś kto w sklepie zapytał mnie skąd jestem, powiedział mi o Polce, która w jednym
z hoteli Port Moresby, stolicy Papui, prowadzi, od lat, zakład dentystyczny. Okazało się, że Paula studiowała, a nawet mieszkała w akademiku z moją znajomą
z Kenii, która też studiowała w Poznaniu. Paula nie tylko oprowadziła mnie po stolicy, ale dwa razy poszliśmy z nią i z pewnym Polakiem pracującym tam
w audycie dla jednej z firm Wielkiej Czwórki na kolacje, a w niedzielę na bardzo prywatną mszę do domu polskich misjonarzy. Nigdy wcześniej nie byłem
na mszy, w której uczestniczyło więcej misjonarzy niż wiernych 🙂 Na Tuvalu przywitano mnie obok terminalu lotniczego wystawnym obiadem. Obiad był przygotowany dla powracającej z Fidżi reprezentacji tego kraju w rugby. A że siedziałem w samolocie z Fidżi z owymi rugbistami i sporo rozmawialiśmy,
to na obiad zaproszono i mnie. Sporo czasu w hotelu w Vanuatu (ale też później na Tuvalu) spędziłem z pewnym konsultantem lotniczym z Fidżi, bo okazało
się, że część naszej trasy podróżniczej się przez przypadek pokryło. Mieszkaliśmy też w tych samych hotelach.

ROZŚPIEWANI ESTOŃCZYCY

Mógłbym tak wymieniać bez końca, ale wspomnę jeszcze o dwóch spotkaniach w Vanuatu. Raz, wracając do hotelu z pobliskiego sklepu, zaczepiło mnie na ulicy troje młodych chłopaków. Ich wygląd był nieco niepokojący – bujne, rozchełstane na wszystkie strony włosy, szerokie bary, silne, mięśniste szczęki, ciężkie spojrzenia spode łba. Zapytali o to skąd jestem, od jak dawna na Vanuatu, itp. Po owych standardowych wstępniakach spodziewałem się, że poproszą mnie – grobowym głosem – o kasę, ale zamiast tego jeden z nich zaczął się dopytywać w ilu krajach już byłem. Wyraźnie go to zainteresowało. Stwierdził, że bardzo
mi zazdrości podróżowania.

Zapytałem go dlaczego mi zazdrości i jego odpowiedź mnie totalnie zaskoczyła. Okazało się, że dzięki podróżowaniu mógłby lepiej poznać historię odwiedzanych krajów. Wow! – zdziwiłem się. Jeszcze bardziej zadziwiające było to, że odpytał mnie o historię Polski. Gdy zacząłem mu opowiadać, to poprosił bym zrobił mu notatki, bo chciał sobie przygotować wykład o historii Polski. „Gdzie zrobisz ten wykład”? – zapytałem go i odpowiedział, że w kościele w swojej małej wiosce. Nie miałem kartki papieru więc podsunął mi … Biblię. I na stronach na notatki na końcu jego Biblii, spisałem mu w punktach najważniejsze momenty z ponad 1000-letniej historii Polski. Jeszcze bardziej zaskakujący był dla mnie jeden z wieczorów spędzonych przy piwie z 11-osobową grupą turystów z Estonii. Jeden z nich przyjeżdża na Vanuatu już od kilku dobrych lat i była to jego chyba już 10-ta wizyta. Za każdym razem przywozi ze sobą sporą grupę znajomych i ta wcale nie była – ku mojemu zdziwieniu – największa. Gdy zażartowałem, że najwięcej turystów na Vanuatu pochodzi – per capita – z Estonii, to Janus poważnie potwierdził. Wcześniej tego miesiąca był jakiś zespół piłki nożnej z estońskiej ligi, a poprzedniego miesiąca kraj ten odwiedziła Prezydent Estonii.

Janus to człowiek dusza, serce ma na dłoni i oprócz Vanuatu kocha chyba cały świat, choć na żadnej innej wyspie Południowego Pacyfiku jeszcze on, ani nikt
z jego ekipy jeszcze nie był. Estończycy pałają tajemniczą dla mnie miłością właśnie do Vanuatu. Ale też wiele dobrego mówili o Polsce, bo każdy z owej 11-osobowej grupy w Polsce bywa zawodowo lub turystycznie. To mnie aż tak bardzo nie zdziwiło, ale gdy jedna z nich wyciągnęła skądś gitarę i zaczęli – po estońsku – śpiewać piosenki Maryli Rodowicz, to się popłakałem ze wzruszenia. Maryla Rodowicz na Vanuatu!

Żałowałem, że do niej nie podszedłem, nie zagadałem, gdy dosłownie 3-4 tygodnie wcześniej byliśmy gośćmi na gali dla Kobiet Biznesu organizowanej przez magazyn BusinessWoman&Life. Miałem wręczać część nagród i Maryla Rodowicz siedziała dosłownie tuż przede mną. Już wówczas mogłem jej powiedzieć o tym jak jej piosenki zasłyszane w rosyjskiej stacji radiowej w drodze z Jekaterynburga do Kazani (podczas niedawnych mistrzostw świata w piłce nożnej) mnie wzruszyły. Ale jej piosenki w wersji estońskiej na Vanuatu przebiły … wszystko.

[/betterpay]